Wyjazd wielodniowy: 7.06.2007 (czwartek) - 10.06.2007 (niedziela)

Beskidy MTB Trophy

Ten wyjazd został wybrany jako najlepszy wyjazd w sezonie 2007!

Trasa: Istebna - Tyniok (etap 0) - Skrzyczne (etap 1) - Jaworowy (etap 2) - Wielka Racza (etap 3)
Dystans: 275 km
Rowerzystów: 3
Gleb: 4
Gum: 4
Charakterystyka:
Wyścig / Maraton
Wyjazd wielodniowy
Wyjazd górski
Gdy pierwszy raz usłyszałem o MTB Trophy, od razu wiedziałem, że chcę w nim wystartować. Zacząłem także przekonywać do tego pozostałe szprychy. Wyzwanie było piękne czteroetapowy wyścig po górach, spory dystans i wielkie przewyższenie, do zaliczenia kilka sporych górek o wysokości przekraczającej 1200 m n.p.m. czyli to co szprychy lubią najbardziej. No i udało mi się namówić Azara i MCiego i w tym właśnie składzie, który zapewniał nam również udział w klasyfikacji drużynowej, pojawiliśmy się 8 czerwca w Istebnej. A było to tak:
Prolog (uphill Tyniok)

Etap pierwszy (Skrzyczne)

Etap drugi (Jaworowy)

Etap trzeci (Wielka Racza)



Dzień 1 - Prolog (uphill Tyniok)


W skrócie:

Dzień pierwszy upłynął nam głównie na dojeździe i ironicznych komentarzach dotyczących naszego startu. Ale w końcu przyszedł czas na prolog. 4km up-hill.

Zwycięzca przejechał trasę w 17min. Najszybsza szprychą był Komin 28:28, następnie Azar 29:17 i MC 37:02. Czasy te dały mam 44-ostatnie miejsce w drużynówce :) Jutro etap 1, 70km na Skrzyczne. Będzie lepiej.



Prolog był dla nas ciekawym doświadczeniem. Nie licząc prób na AZSie, była to dla nas pierwsza czasówka. Najważniejsze jednak, że miała nam dać wstępne pojęcie o warunkach terenowych panujących na trasach. A warunki na tym odcinku były ciężkie, po kilkuset metrach szybkiego asfaltowego odcinka trasa tonęła wręcz w błocie. Przejechanie tych niespełna 5km bez zsiadania z roweru było niemalże niemożliwe – jednym słowem masakra. Ja starałem się jechać spokojnie i przede wszystkim jak zawsze zminimalizować podchodzenie, na szczyt dojechałem w dość dobrej formie i względnie zadowolony. Azar natomiast lekko chyba przegiął pałę, bo nie mógł ustać na nogach, a MC, cóż to nie był jego dzień. Ostatnie miejsce w drużynówce oraz kolosalne ilości błota, a także wynik MCiego nie dawały nam wielu powodów do optymizmu, oczywiście jednak była to dla nas dodatkowa motywacja, bardzo chcieliśmy awansować w drużynówce. Jednocześnie zdaliśmy sobie sprawę, że postawienie sobie za cel ukończenie całej imprezy nie było wcale mało ambitnym podejściem. Humory w każdym razie nas nie opuszczały, do domku wróciliśmy na około przez Kubalonkę i Stecówkę. Następnie zjedliśmy co nieco i wieczorem pojechaliśmy na odprawę, by posłuchać coś więcej o trasie na następny dzień.


Wyniki mężczyźni Open :
















MiejsceImię Team Numer Czas Kat. Miejsce kat.
1 Kaiser Andrzej DHL-AUTHOR 377 00:17:13 M3 1
238 Mrozek Przemysław Warczace Szprychy 73 00:28:28 M2 89
267 Idzi Piotr Warczace Szprychy 47 00:29:17 M2 95
340 MC Warczace Szprychy 16 00:37:02 M2 113

do mety dojechało 344 facetów i 21 kobiet


Powrót na górę



Dzień 2 - Etap pierwszy (Skrzyczne)


W skrócie:

Każdy po jednej gumie a Komin nawet dwie. Dodatkowo Komin rozwalił oponę (nie mając na trasie zapasowej), Azar urwał hak (też nie mając zapasu), MC za to pociął ostro i pierwszy zameldował się na mecie. Mimo problemów technicznych wszyscy jednak dojechali do mety. Niestety pod koniec dnia MC zaczął mieć problemy z kolanem.

Rano wstaliśmy, zjedliśmy makaron, przykleiliśmy profile trasy na kierownice i zjechaliśmy na start. Główny cel etapu - Skrzyczne najwyższy szczyt Beskidu Śląskiego nie był nam obcy, ja osobiście byłem tam dwa razy i nie mogłem się doczekać zwłaszcza zjazdu. Na starcie czuć było napięcie, wszyscy naokoło mówili o taktyce, strategii i celach choćby tak prostych jak: osiągnięcie pierwszego paśnika:) No i w końcu sygnał startowy, o dziwo bez szarpania i spokojnie, tak że udało nam się pozostać razem. Cały peleton leniwie zaczął się rozciągać, bez jakiegoś szalonego tempa jak na jedno etapowych wyścigach. Kilka kilometrów asfaltu nie rozrzedziło wystarczająco grupy i wjazd w teren spowodował korek i konieczność zejścia z rowerów. Powoli jednak się wszystko zaczęło układać. Ja próbując podjeżdżać tam gdzie inni szli, uciekłem nieco chłopakom, co nie raz się potem powtórzyło. W końcu wyjechaliśmy na Stecówkę, by rozpocząć pierwszy zjazd. Korzystając z dość szerokiej ścieżki rozpocząłem wyprzedzanie, po kilkuset metrach dogonił mnie Azar i znów mogliśmy jechać razem. Po zjeździe przyszedł czas na asfaltowy podjazd pod Przysłop, MC też nas dogonił i spokojnie, nie nerwowo jechaliśmy w trójkę. Gdy po kilku kilometrach zrobiło się trochę bardziej płasko postanowiłem lekko przyspieszyć, Azar poszedł za mną, a MC został. Trasa biegła teraz raz w górę raz w dół szeroką leśną drogą dającą duże możliwości wyprzedzania, które postanowiliśmy z Azarem wykorzystać. Wszystko było pięknie dopóki Azar nie złapał gumy. Cóż ja pojechałem dalej, za chwilę jednak dogonił mnie MC, z którym dojechałem do pierwszego bufetu.


Wypiwszy kubek izotonika pognałem dalej w stronę Malinowskiej Skały. Na tym odcinku regularnie wyprzedzałem kolejne osoby, jadąc w miejscach, które inni uważali za nieprzejezdne. Przy okazji zdarzało mi się usłyszeć jakieś miłe słowo dotyczące moich umiejętności, byli także nieliczni, którzy bynajmniej nie myśleli o ustąpieniu miejsca jadącym, ale cóż. Ogólnie jechało mi się bardzo przyjemnie, wręcz wyśmienicie, gdzieś za mną jechał MC, a powoli zbliżaliśmy się do Skrzycznego, gdy w pewnym momencie tą piękną sielankę przerwał donośny wybuch... Szybko uzmysłowiłem sobie, że wybuchła moja dętka na skutek potargania się opony. To był koniec walki o wynik na tym etapie, jednocześnie początek walki o przetrwanie.


Pierwsze co mi przyszło do głowy to dotrzeć do Szczyrku i tam kupić oponę. Za chwilę minął mnie MC, radząc wypchania opony patykami, za co od razu się zabrałem. Cały czas mijali mnie zawodnicy, którzy jedynie mogli mi współczuć. Ja dość długo mocowałem się z patykami, gdy ostatecznie ruszyłem byłem bardzo niezadowolony z efektu i po kilkuset metrach zatrzymałem się by znaleźć jakieś inne rozwiązanie. W tym czasie wyprzedziła mnie już cała główna grupa i tylko co jakiś czas ktoś przejeżdżał. Łapiąc się różnych pomysłów ostatecznie udało mi się prowizorycznie naprawić oponę przy urzyciu kawałka rozwalonej dętki oraz taśmy izolacyjno montażowej, którą owinąłem rozpruty fragment opony. Niestety wadą tego rozwiązania był konflikt z tylnym V-brakiem którego musiałem rozpiąć. Najważniejsze jednak, że dało się jechać!


Niestety opracowanie skutecznego rozwiązania zajęło mi sporo czasu i byłem już na samym końcu stawki (w ostatniej dziesiątce) przed sobą miałem jeszcze 50km trasy, no i dodatkowo byłem już trochę głodny. Narazie jednak wszystko wyglądało spoko, przede mną był zjazd ze Skrzycznego do Szczyrku gdzie był bufet i musiał być jakiś sklep rowerowy, gdzie by można dostać oponę. Sam zjazd był nie lada wyzwaniem, ogólnie można go uznać za dość trudny, tego dnia dodatkowymi atrakcjami były spore ilości błota no i fakt, że nie miałem tylnego hamulca oraz nie byłem pewien ile wytrzyma moja opona. Mimo tych niesprzyjających okoliczności udało mi się zjechać praktycznie całość wyprzedzając przy tym kilka osób, które były w zasięgu, a opona też wytrzymała. Tym razem jednak nie było szansy na większe szaleństwa, trudno, dobry pretekst żeby przyjechać tu kolejny raz.


Gdy dojechałem na bufet okazało się że niestety nie ma tam niczego sycącego, ani także nikt nic nie wie o żadnym sklepie rowerowym:/ Poza tym był pełen spokój, jaki panuje tylko pod koniec stawki. Tu pierwszy raz miałem okazję spotkać się z Karoliną, która z uśmiechem na twarzy znosiła wszystkie trudy tego wyścigu. No właśnie wyścig. Trochę się zasiedziałem na bufecie, ale potem pojechałem jeszcze szukać jakiegoś sklepu rowerowego. Niestety jedyny pseudo sklep nie miał żadnych opon, kupiłem za to zapasową dętkę i udałem się z powrotem na trasę etapu, najpierw błądząc nieco po Szczyrku. W ogóle Szczyrk był najniższym punktem na tym etapie co niestety można było doskonale odczuć na dalszej części trasy. Kolejne kilometry prowadziły podjazdami różnej maści, stromymi lub pionowymi o przeróżnej nawierzchni w Szczyrku asfalt zamieniał się na betonowe płyty, następnie szuter, a potem tradycyjne beskidzkie kamerdolce. Co prawda były tu także krótkie zjazdy ale zasadniczo było pod górę. W zasadzie o tym że jestem na wyścigu przypominał mi tylko numer startowy na kierownicy i oznakowana trasa. Poza tym ani nie było wokół mnie innych zawodników, ani ja się jakoś specjalnie nie ścigałem, ot po prostu zmierzałem do mety. Wiedziałem, że walka o wynik jest stracona, poza tym byłem coraz bardziej głodny, co pogłębiało tylko moją niechęć do siłowania się z tymi beznadziejnymi podjazdami i podejściami, bo trasa z założenia posiadała kilka podejść. Raz na jakiś czas wyprzedzałem tylko jakiegoś umęczonego mastersa i tak dotoczyłem się do przełęczy Salmopol, na której zdesperowany chciałem kupić coś do żarcia. Pan, który obstawiał trasę powiedział mi jednak że tu nie ma spożywczaka a do bufetu są tylko 3km. Pomyślałem OK, 3 kilometry jakoś przejadę no i popchałem dalej na młyneczku, bo te kilometry były oczywiście pod górę póki co po szerokim gładkim szuterku. Mimo wszystko po kilku minutach zatrzymałem się na chwilę by odpocząć i przy okazji sprawdzić jak tam opona. Taśma się trochę przetarła więc dołożyłem jeszcze trochę. W tym czasie dojechali do mnie pani Wiesława (K4) z mężem z sopotkillers.pl. Im się nie spieszyło i mnie się nie spieszyło więc jechaliśmy chwilę razem. Oczywiście po trzech kilometrach nie było żadnego bufetu, ale przynajmniej był ładny widok bo byliśmy już wysoko, jednak bufet był jeszcze wyżej pod Malinowską Skałą. Szuterek powoli zamienił się w leśną drogę coraz węższą i trudniejszą do przejechania, spodziewając się wkrótce bufetu zostawiłem sopocian z tyłu. Trasa w tym miejscu była naprawdę malownicza a jednocześnie wymagająca, zwłaszcza kilkusetmetrowy trawers po wiatrołomie dawał dużą satysfakcję, mimo wszystko ja wciąż wypatrywałem bufetu. Droga tym czasem zaczęła się wypłaszczać i przechodzić w zjazd. Na jednym z zakrętów szutrowej drogi stały dwa busy, gotowe do odjazdu. HMM pomyślałem, czyżby bufet już zamknięty? Obsługa z nieskrywanym niezadowoleniem przyjęła wiadomość, że nie jestem ostatni. Ale co najważniejsze żarcie i picie było, co prawda nic sycącego, ale lepsze to niż nic, w końcu wyścig prowadzi przez góry trasami, na których nie ma ani sklepów, ani domostw.


Mimo że na bufecie raczej się nie spieszyłem nikt mnie nie dogonił. A kolejnym powodem do optymizmu był fakt że czekał mnie teraz długi zjazd aż do Jeziora Czerniańskiego. Mimo braku tylnego hamulca radość miałem ogromną, bo rower sam jechał, no a potem tylko podjazd na Kubalonkę i zjazd do mety. W zasadzie pędząc w dół już widziałem się na mecie, już byłem pewien, że jest praktycznie po wszystkim, gdy nagle poczułem, że nie mam powietrza w tylnym kole... Oczywiście jakby pecha było mało zdarzył mi się jeszcze snake bite. Tak więc spokojnie zabrałem się za wymianę dętki, w tym czasie minęła mnie pani Wiesława i Sylwester który też jechał za mną. Ja korzystając z okazji zadzwoniłem do MCiego, który jako jedyny nie miał przygód ze sprzętem i szczęśliwie był już na mecie. Przy okazji ostrzegł mnie, że z Kubalonki jest do mety 10 km i wcale nie tylko w dół. OK trudno pomyślałem, damy radę.


W tym czasie pech dosięgnął także trzecią szprychę. Będąc ok 8 km przed metą Azar złamał hak przerzutki, że nie brakowało mu już dużo do mety zawiązał przerzutkę pod sztycą i ruszył w dalszą drogę, pod górę podprowadzając, zjeżdżając w dół. Na szczęście w dół było sporo;)


Ja po założeniu nowej dętki dokończyłem zjazd by potem zacząć podjazd pod Zameczek Prezydencki w Wiśle Czarne. Na tym podjeździe dogoniłem i wyprzedziłem najpierw Wiesławę z mężem a potem Sylwestra, którzy po prostu prowadzili po górę. W końcu minąłem znacznik 10km do mety a chwilę później byłem na Kubalonce. Znów czułem metę, jednak wcześniej czekał mnie jeszcze ciężki odcinek lekko pod górę, leśną drogą z wieloma kałużami i korzeniami. Na tym odcinku wyprzedziłem jeszcze jednego Czecha. Potem był już tylko długo wyczekiwany zjazd i meta.


Na mecie, gdy trochę ochłonąłem wzięliśmy się z Azarem za zakupy brakujących części, MC całe szczęście pojechał po auto, więc nie musieliśmy wspinać się jeszcze 5km do domu. Ogólnie trudno nam było uznać ten etap za udany. Tylko MC osiągnął przyzwoity wynik, ale za to zaczął narzekać na kolano. Tym razem ja wylądowałęm w generalce na miejscu piątym od końca ale i tak cieszyłem się że mimo tak poważnego defektu mam wciąż sznse na ukończenie wyścigu. To co było dla nas największym zaskoczeniem to fakt, że w drużynówce awansowaliśmy na przedostatnie miejsce wyprzedzając Szprychognioty o 8,5minuty.


Wyniki mężczyźni Open:
















MiejsceImię Team Numer Czas Kat. Miejsce kat.
1 Brzózka Adrian CCC Polsat Polkowice 400 03:47:22 M2 1
274 MC Warczace Szprychy 16 06:46:59 M2 99
330 Idzi Piotr Warczace Szprychy 47 07:49:22 M2 111
348 Mrozek Przemysław Warczace Szprychy 73 08:51:52 M2 118

do mety dojechało 350 facetów i 21 kobiet


Powrót na górę



Etap drugi - Jaworowy

Tego dnia czekał nas najdłuższy etap. Z samego rana szybki, niestandardowy serwis rowerów, makaronik i czas na start. Po wczorajszym dniu Szprychy ruszyły spokojnym tempem, trzymając się na końcu stawki :) Trasa wiodła przez Stożek, potem zjazd do Jabłonkowa i dalej w kierunku Jaworowego skąd wiódł taki zjazd którym szprychy jeszcze chyba nie zjeżdżały!



Były małe problemy techniczne ale nie aż takie jak wczoraj. Trasa pod względem rowerowym po prostu wspaniała! Czasem człowiek tylko załował, że nie ma siły żeby bardziej poszaleć. Jednak jednocześnie trasa najtrudniejsza. Było na prawde cholernie ciężko. Ale znów dalimy rade i szprychy ukończyły etap.




Dzień musieliśmy zacząć od mocnego serwisu naszych rowerów. Ja wymieniałem oponę i klocki w tarczówce, Azar starał się dopasować hak, który kupił do swojego Authora. Z nieocenioną pomocą przyszedł nam gospodarz udostępniając szlifierkę. Po wykonaniu mniejszych i większych napraw i regulacji, udaliśmy się na makaron. Rzut oka na dane trasy, długość, przewyższenie i profil uświadomiły nam, że dziś będzie ten najtrudniejszy etap. Mieliśmy jednak nadzieję, że limit pecha na ten wyścig już wykorzystaliśmy. Pozostało nam jedynie mądrze rozłożyć siły na cztery długie ciężkie podjazdy. Ja miałem tą przewagę nad chłopakami, że znałem kilka fragmentów tej trasy. Zanim zjechaliśmy na start zrobiliśmy jeszcze kanapki nauczeni doświadczeniami dnia poprzedniego.


Start tak jak i poprzedniego dnia był spokojny. Tym razem ruszyliśmy ostrzejszym podjazdem w stronę Stożka. Tu zaczęło się nietypowe odliczanie. Co rusz ktoś łapał jakiś defekt: zerwany łańcuch, przebita dętka, urwana korba!! Wyglądało to prawie jak na AZSie:) W sumie po 15 minutach od startu minęliśmy chyba z 5 osób, które miały najróżniejsze problemy techniczne. Minęliśmy też gościa, który dosłownie wcielał hasło Maraton z Blatu, ciągnąc na podjeździe na przełożeniu blat z przodu i blat z tyłu:) Generalnie humory nam dopisywały. Z asfaltu powoli coraz bardziej wjeżdżaliśmy teren. Gdy zaczęły się korzenie i kamienie i większość przeszła w tryb podchodzenie, ja uciekłem Azarowi i MCiemu. W okolicach Kiczory jechaliśmy bardzo trudnym, wijącym się między głazami singletrackiem. Wyprzedzać tu było ciężko, ale na krótkich odcinkach zjazdów przesuwałem się powoli do przodu. Zaraz przed Stożkiem Wielkim, wjechaliśmy na odcinek, który pamiętałem z jednej z wcześniejszych wycieczek. Mając do szczytu ok 300m wrzuciłem twardsze przełożenie i wyprzedziłem kilka osób. Przy schronisku na Stożku było wiele turystów, którzy nam kibicowali, to zawsze jest miłe i mobilizuje do walki. Teraz przede mną był zjazd. Najpierw 200m szeroką stromą drogą, potem skręt w singletracka, przed którym oczywiście starałem się wyprzedzić jak najwięcej osób. Na dalszej części zjazdu szczęście się do mnie uśmiechnęło, przede mną jechał koleś, który dobrze zjeżdżał, a gdy już kogoś doścignęliśmy, np Tandem;), to od razu robili nam miejsce. Poza tym zjazd prowadził fantastyczną ścieżką, po prostu przepyszną, kończył się wyjazdem na skrzyżowaniu dróg, na którym trzeba było wykonać ostry nawrót. Kolega przede mną tak się jednak skupił na jak najszybszej jeździe, że przeoczył oznakowanie i tu go wyprzedziłem. Dalej jechało się szeroką szutrową drogą wspinającą się lekko na przełęcz. Lekko czy nie lekko, podjazdy drogami nie są moją najmocniejszą stroną, ale mimo wszystko straciłem na tym odcinku zaledwie kilka miejsc. Potem zaczął się dalszy ciąg zjazdu. Co tu dużo pisać, zjazd był świetny. Początkowo szeroka droga w końcu zmieniała się w single tracka, dość trudnego, były koleiny i poprzeczne rowy, kamienie i wiele innych atrakcji urozmaicających ten odcinek. Ku mej ogromnej radości miałem szczęście trafić na ludzi, którzy bez problemowo przepuszczali mnie przodem, co pozwoliło mi wyprzedzić jeszcze kilkanaście osób. Zjazd ten kończył pierwszy odcinek etapu. Był punkt pomiaru czasu i bufet. Następnie mieliśmy godzinę na przejechanie przez Jablunkov. Zanim jednak ruszyliśmy w drogę postanowiliśmy w pełni wykorzystać fakt, że czas spędzony na bufecie nie był liczony. Tak więc spokojnie poczekałem na Azara i MC. MC zjechał ostatni, bo akurat skończyły mu się klocki hamulcowe. Dodatkowo zaliczył dość porządną glebę, lądując twarzą w błocie i rozbijając kolano. Czyli ogólnie szło nam wyśmienicie, aby nieco ochłonąć rozsiedliśmy się wygodnie i dzieliliśmy się wrażeniami zagryzając kanapki. No i tak sobie siedzieliśmy, aż zauważyliśmy, że wszyscy już pojechali i bufet też się zwija. Cóż pozostało nam pół godziny, więc w pewnym pośpiechu przejechaliśmy przez miasto.


Po przejechaniu punktu pomiarowego, od którego, znów zaczynało się ściganie, czekał nas długi podjazd do Kozubowej Chaty. Podjazd ten był długi, jako że jechaliśmy na końcu stawki, było dookoła spokojnie, nie bardzo mieliśmy, kogo wyprzedzać, nas też prawie nikt nie wyprzedzał. W tej luźnej atmosferze próbowałem chłopakom odjechać, ale mi się nie udało, więc razem w trójkę wjechaliśmy na szczyt. A ze szczytu jak to zwykle bywa był zjazd. Więc nie oglądając się za siebie pognałem w dół leśną drogą, zostawiając chłopaków z tyłu. Potem był jeszcze kilkusetmetrowy odcinek po łące gdzie można było po prostu puścić się w dół, a następnie wjazd do lasu na trudną pozawijaną ścieżkę obstawioną przez ratowników. Zjazd sama rozkosz, niestety te kilka, może kilkanaście minut wspaniałej zabawy sprowadziły nas znów do stóp pasma Javorowego. Jednym słowem czekał nas kolejny długi podjazd, na pocieszenie był jeszcze bufet, na którym tradycyjnie posiedzieliśmy chwilkę. Na bufecie spotkaliśmy grupkę znajomych z końca stawki, którzy jechali przed nami. Co prawda z bufetu ruszyliśmy znów po nich, ale przynajmniej wiedzieliśmy kogo możemy gonić, tak jeśli ktoś chciałby się ścigać. A ja szczerze mówiąc miałem ochotę, tym bardziej, że zbliżałem się do znanego mi odcinka trasy.


Narazie jednak był podjazd, kilka kilometrów szutrową leśna drogą, którą mozolnie wspinaliśmy się kilkaset metrów wyżej. Po kilkunastu minutach jazdy, poczułem że mogę pojechać szybciej i nieznacznie przyspieszyłem zostawiając radośnie gaworzących Azara z MCim. Systematycznie oddalałem się od nich coraz bardziej, aż zniknęli za którymś z zakrętów, jednocześnie zacząłem doganiać innych zawodników. Gdy trasa się wypłaszczyła wiedziałem, że aż do Jaworowego nie będzie większych podjazdów i mniej, że trasa będzie bardzo przyjemna, pocisnąłem więc jeszcze bardziej i zacząłem praktycznie seryjne wyprzedzanie. Jechało mi się super, a nić tak dodatkowo nie dodaje sił jak to że wyprzedza się kolejnych zawodników. W końcu pod kołami znalazł się najwyższy na trasie szczyt – Jaworowy. Oznaczało to jedno – wielką ucztę zjazdowca. Kilka kilometrów zjazdu, trasą której nie znałem, ale na mapie wyglądała imponująco. Zresztą na odprawie też ostrzegano, że mało kto zjedzie całość tego zjazdu. Zapowiadało się ciekawie. Po zjeździe na Mały Javorowy polną drogą, objechaliśmy dookoła nadajnik i ruszyliśmy w dół. Początkowo bez większych niespodzianek, po prostu fajny dość szybki zjazd lasem. W pewnym momencie trasa przecinała drogę i wjeżdżała do lasu. Po wyjechali na tą drogę ukazał mi się widok, który zaciskał dłonie na klamkach. Dwóch ratowników i dwóch zawodników, jeden rozwalonym nosem drugi z zabandażowanym barkiem. Ostrzegawcze wykrzykniki były tu zbędne. Przyczyną tego pogromu okazała się dwumetrowa stroma ścianka. Następnie ścieżka zaczęła wić się coraz bardziej, aż w końcu trafiała na zbocze. Tego odcinak nie zapomni chyba żaden zawodnik 40m jazdy na wprost, ciasna nawrotka, 40m prosto nawrotka, 40m, nawrotka, 40...... i tak kilkadziesiąt razy!!! Wszystkie te nawrotki do wykonania na poślizgu. Coś niesamowitego!!! Takiego zjazdu szprychy jeszcze nie jechały. Ja osobiście nie zmieściłem się dwa razy, ale to i tak żaden problem, bo nawet nie próbował bym liczyć ile wyprzedziłem osób, które sprowadzały. Zjazd był naprawdę ekscytujący i wymagający wielkiej koncentracji, zdarzały się uskoki i korzenie wszystko, co tylko mogło utrudnić utrzymanie się na rowerze. Naprawdę długo mógłbym jeszcze pisać jak ten zjazd był super odjechany, jak nie mogliśmy się nadziwić, że tą trasą puścili wyścig, na prawdę coś pięknego!


Po tym niesamowitym zjeździe można było spokojnie ochłonąć. Wjechaliśmy na asfalt, którym trasa wiodła przez następne 20 km. Na początek był bufet, szprychy mnie nie dogoniły, więc dalej pojechałem sam. Po przejechaniu rzeki Olzy zaczyna ł się ostatni (czwarty) duży podjazd na tym etapie. Monotonię tego odcinka umilały piękne widoki na Beskid Morawski. Na końcu asfaltu był ostatni bufet, na którym oczywiście obsługa podawała niestety nieprawdziwe informacje na temat ile jeszcze pod górę, ile jeszcze do mety itp. Ale dla mnie ten fakt był oczywisty choćby po skonfrontowaniu z profilem trasy. W każdym razie znów wjeżdżaliśmy w teren co przy moim uporze pozwalało na lekką poprawę zajmowanej lokaty. I w zasadzie wszystko było spoko aż do Przełęczy Grunicek, z której zaczynał się podjazd pod Kiczory. W zasadzie żaden był to podjazd tylko kilkaset metrów stromego podejścia po kamieniach, którego końca niebyło widać. Cytatów i komentarzy z trasy nie będę przytaczał, jednak wszyscy otwarcie wyrażali swoje niezadowolenie. Dla mnie jednak najważniejsze było że za szczytem niewątpliwie czekał zjazd w zasadzie aż do samej mety co mogło dać mi jedynie same korzyści. Więc gdy tylko się nieco wypłaszczyło dosiadłem swojego rumaka, noga zapodała i ruszyłem ostro do wyprzedzania. Nie było to początkowo łatwe gdyż jechaliśmy singletrackiem między różnymi głazami, ale spotykałem się z przychylnymi postawami i nikt mnie nie blokował, ani nie rzucał w moją stronę docinków. Potem stopniowo droga stawała się coraz szersza, tak że prędkości stawały się coraz większe. No i tak sobie wyprzedzałem aż do mety, gdy tylko nadarzyła się ku temu sposobność i trafił się ktoś w polu widzenia. I tak dotarłem do mety, była godzina 19. Na mecie przywitała mnie Azarowa Ania, z którą czekałem jeszcze godzinę na wspólny wjazd Azara i MCiego. Oczywiście jako temu najszybszemu na etapie przysługiwał mi przywilej pojechania na górę po auto:/


Po tym etapie w drużynówce awansowaliśmy z 47 na 39 miejsce, z tym że było to miejsce ostatnie. trzeba jednak przyznać że mieliśmy znacznie więcej szczęścia niż dzień wcześniej i obeszło się bez większych problemów technicznych. Z gorszych wiadomości to fakt, że mieliśmy poobcierane tyłki tak, że nie wyobrażaliśmy sobie siedzenia na rowerach następnego dnia, a MCiemu nasilił się ból kolana. Ogólnie jednak z etapu byliśmy zadowoleni.


Wyniki mężczyźni Open:

















MiejsceImię Team Numer Czas Kat. Miejsce kat.
1 Kaiser Andrzej DHL-AUTHOR 377 04:01:53 M3 1
282 Mrozek Przemysław Warczace Szprychy 73 07:46:39 M2 100
303 Idzi Piotr Warczace Szprychy 47 08:42:11 M2 108
304 MC Warczace Szprychy 16 08:42:13 M2 109


do mety dojechało 309 facetów i 18 kobiet

Powrót na górę



Etap trzeci - Wielka Racza

Trzeciego dnia wystartował już tylko Azar i Komin, którym szczęśliwie udało się dotrzeć do mety. MC z powodu bólu kolana został w domu. Trasa była nieco lżejsza, jednak nogi czuły już poprzednie etapy, dodatkowo podczas zdobywania Wielkiej Raczy przeszła gwałtowna burza kóra znacznie urozmaiciła trasę.


Trzeci etap miał nam przynieść wiele atrakcji. Niestety dzień zaczął się o decyzji MCiego o wycofaniu się z dalszego ścigania z uwagi na wzmagające się bule kolan. Było to niestety równoznaczne z faktem, że Warczące Szprychy jako team nie ukończą wyścigu. Jak to ujęliśmy nie udało nam się obroni ostatniego miejsca w generale:)


Nadal jednak ja i Azar walczyliśmy indywidualnie o ukończenie wyścigu. Ostatni etap miał odkryć przed nami zupełnie nowe trasy - Beskid Żywiecki z Wielką Raczą jako główną atrakcją etapu. Dzień zaczęliśmy tradycyjnym rytuałem: makaron, szybki serwis i zjazd na start. Zanim jeszcze wyjechaliśmy z domu zaczęło lekko kropić, upewniliśmy się wiec że mamy pelerynki i pognaliśmy na start. Jak zwykle ustawiliśmy się pod koniec stawki, gdzie najbardziej wyluzowana część peletonu, w gwarze burzliwych dyskusji oczekiwała na sygnał startu. Zgodnie z planem o 10:00 dopingowani przez zawodników, którzy nie ruszali tego dnia na trasę, kibiców i mieszkańców Istebnej, ruszyliśmy powoli rozpoczynając wspinaczkę pod Ochodzitę. Dziś miała to być rozgrzewka, jesienią zeszłego roku był to najwyższy punkt na trasie maratonu! W eskorcie policji asfaltowym podjazdem pognała czołówka, reszta jechała wolniej. My z Azarem ruszyliśmy jak co dzień spokojnie, delektując się wspaniała atmosferą. No i tak mijali nas kolejni zawodnicy aż znaleźliśmy się na samym końcu, za nami jechał tylko jeden zawodnik. Nie przejęliśmy się tym jednak wcale, humory nam dopisywały a do mety było jeszcze wiele kilometrów. Na pokrzepienie spotkaliśmy się z gorącym dopingiem od ekipy Maruderów, która wycofała się z wyścigu. Tymczasem powoli doczołgaliśmy się pod wierzchołek gdzie kończył się asfalt i większość umęczonych bikerów przełączała się w tryb pieszy, ja tradycyjnie postanowiłem pozostać w siodle co pozwoliło mi się przesunąć kilka miejsc do przodu, Azar tymczasem został z tyłu. Gdy już osiągnąłem szczyt, kontynuowałem wyprzedzanie tym razem na zjeździe, który oczywiście dodał mi sił. I dalej jakoś tak poszło trochę wspinaczki, trochę zjazdów, przesuwałem się do przodu. Po drodze wymieniłem parę zdań z kolegą z rowerowania.pl który jechał na pękniętej ramie:) Pogadać można było z każdym, wszyscy po kilku dniach zmagań znali się już conajmniej z widzenia i czuli, że mają wspólny cel - ukończyć wyścig.


Po dość długim zjeździe dotarliśmy do Zwardonia, gdzieś na horyzoncie zbierały się burzowe chmury, pogoda do jazdy wyśmienita. Tu zaczęła się kolejna wspinaczka w stronę Beskidu Granicznego i dalej przez Magurę, Przysłop i Obłaz w kierunku Wielkiej Raczy. Najpierw jednak przed Przełęczą Graniczne nad Zwardoniem mieliśmy okazję uzupełnić energię na pierwszym bufecie. Ja jak zwykle się rozsiadłem wygodnie, wyciągnąłem kanapkę, uzupełniłem bidony, zasadniczo bez pośpiechu. W tym czasie wyprzedziło mnie znów sporo osób, aż w końcu dojechał też Azar i razem udaliśmy się w dalszą drogę. Na pożegnanie od obsługi usłyszeliśmy do zobaczenia za godzinę, nie zdawaliśmy sobie jeszcze sprawy, że to był żart... Dalszy odcinek trasy był dość trudny, były odcinki, na których podchodzenie było nieuniknione, a żaden opór w tej materii ni miał sensu, gdyż w nogach były już trzy dni ścigania, prawie 200km naprawdę wymagającej i ciężkiej trasy. Zbliżało się jednak coś, co miało pokazać, że wszystko do tej pory nie było aż tak ciężkie.


Jechałem wtedy akurat z Karoliną z EraBike Team. Znaczy ja uparcie jechałem ona podprowadzała, było to na single tracku prowadzącym na Magurę. Co prawda już od jakiegoś czasu wszystkich niepokoiły ciemne chmury krążące po okolicy, ale póki krążyły po okolicy było ok. W końcu jednak i na nas zaczęło kropić, początkowo nieznacznie, ale z czasem coraz intensywniej. Całe szczęście miałem ze sobą pelerynę, którą czym prędzej ubrałem. Karolina nie miała nic dodatkowego, ale wydawało się, że wkrótce burza przejdzie i jakoś się uda nie zmoknąć doszczętnie. Tymczasem umilaliśmy sobie wspinaczkę rowerowymi rozmowami. Trzeba przyznać, że Karolina była wyjątkowo optymistyczną osobą, która do wszelkich przeciwności na wyścigu podchodziła z ogromnym poczuciem humoru i zawsze była uśmiechnięta i zadowolona. Perspektywę całkowitego przemoknięcia i pozostałe konsekwencje burzy kwitowała z uśmiechem: hardkorek jest:) Wielkie Warczące Pozdrower dla Karoliny!!! Gdy dotarliśmy na szczyt pożegnałem Karolinę, puściłem klamki i pognałem w dół. Zaraz potem dogonił ją Azar, który odprowadził ją aż na Wielką Raczę.


Z tym puszczeniem klamek, to oczywiście gruba przesada. Trasa prowadziła dość trudną leśną ścieżką z wieloma uskokami i korzeniami, teraz dodatkowo płynęła ścieżką woda, było ślisko i niebezpiecznie, czyli dokładnie tak jak szprychom pasuje najbardziej. Zjazd był naprawdę długi i malowniczy. Dookoła praktycznie nikogo niebyło, ciemno, burza, mgła, i tylko raz na jakiś czas niebieska kartka ze strzałką przypominała, że właśnie jestem na wyścigu. Kawałek dalej ścieżka prowadziła trawersem, z którego był piękny widok na góry, jednak cały czas trzeba było uważać i koncentrować się na jeździe każdy błąd kończyłby się glebą, mniej lub bardziej tragiczną. To był naprawdę wspaniały odcinek. Oczywiście przy tak trudnym zjeździe udało mi się też wyprzedzić kilka osób. I tak dotarliśmy do granicy ze Słowacją, jadąc nadal w burzowej atmosferze podążaliśmy za strzałkami, ścieżką wzdłuż granicy. W końcu zaczęło się znów wyraźnie robić stromo, ścieżka pięła się na górę która wyrosła na naszej trasie, czekał nas niechybnie spacer, jednak pojawiła się nagle strzałka w lewo i odbiliśmy w las, gdzie po kolejnym karkołomnym choć krótkim tym razem zjeździe obstawianym przez straż wjechaliśmy na twardą drogę. Droga ta wiła się pod górę, a co kilkadziesiąt metrów widać było wymęczonego i przemoczonego kolarza, który albo ostatkiem sił pedałował pod górę, albo ordynarnie, zrezygnowany prowadził rower. Co jakiś czas pojawiali się też piesi, ale koniec końców wszyscy stawali się piechurami, gdyż końca drogi nie było widać, a zmęczenie, oraz wychłodzenie organizmu mocno dawało się we znaki. Ja po kilkuset metrach walki też odpuściłem. Tak naprawdę nie wiem ile tego było, ale był to cholernie monotonny odcinek i wszyscy na nim byli jakoś cisi, tak to przynajmniej pamiętam. W końcu jednak za kolejnym zakrętem las jakby się przerzedził, doszła z boku jakaś druga droga i powoli nieśmiało zaczęły się przebijać myśli, że to może już szczyt jest blisko. Gdy pojawił się drogowskaz 5 min do schroniska wsiadłem na rower i będąc z każdym obrotem korby coraz bardziej rozentuzjazmowany wkońcu dotarłem na szczyt Wielkiej Raczy!! W międzyczasie przestało padać i rozpościerał się przede mną cudowny górski krajobraz. Gdy była tu czołówka widoczność podobno nie przekraczała 5m - niech żałują, że tak się spieszyli!! Widok naprawdę zapierał dech w piersiach. Cóż szkoda było jechać dalej, ale również szkoda było się zatrzymywać teraz czekała nagroda za te wszystkie trudy, be ze szczytu droga zawsze prowadzi w dół!!


Teraz klamki można było puścić lżej, szeroka nartostrada, będąca aktualnie błotostradą pozwalała się mocno rozpędzić. Błota było co niemiara, trzeba było jednak uważać, oczywiście wszyscy doświadczeni bikerzy (a tylko tacy dotrwali do tego etapu) wiedzieli, że na błocie trzeba uważać i jechali ostrożnie. U mnie jednak granica bezpiecznej jazdy była jakieś minimum 20km/h wyżej niż u innych i mocno nadwyrężałem gardło krzycząc co chwila prawa!! lewa!!! A że humor mi dopisywał, widząc gotowość ratowników do niesienia mi pomocy, pytałem ich czy nie mają radaru. Oni odpowiadali, że grzeję równo:) a ja grzałem dalej rozpryskując błoto dookoła. Tak naprawdę gdyby nie ta ulewa ten zjazd byłby naprawdę nudny i nie rekompensowałby trudów wspinaczki, jednak starając się kontrolować rower na błocie nie było czasu o tym myśleć. Niestety kilka kilometrów zjazdu minęło nader szybko, ostatnią satysfakcję miałem widząc miny obsługi bufetu na mój widok. Ilość błota, jaką miałem na sobie jednoznacznie wskazywała, że jechałem szybciej od reszty.


Po udzieleniu informacji ile osób jedzie za mną, jak prawdziwy rowerzysta nie zacząłem od żarcia, lecz od czyszczenia napędu:) Potem spokojnie się najadłem, Azar tym razem mnie już nie dogonił, myślę, że był wtedy razem z Karoliną w drodze na szczyt. Oczywiście jednak znów wyprzedziło mnie kilka osób zanim wyjechałem z bufetu. W końcu jednak i ja ruszyłem dalej, za bufetem były próby zmontowania jakiejś współpracy, bo jechaliśmy po szosie, ale jakoś każdy miał inne tempo i każdy po swojemu mozolnie acz systematycznie piął się pod górę najpierw asfaltową potem szutrową drogą. Podjazd ten nie był nazbyt stromy, także nie było już pielgrzymek pieszych, mimo wszystko był to długi podjazd. Jednak z profilu jednoznacznie widać był, że najgorsze mamy za sobą. Kolejny podjazd jakoś przeszedł i zaczęły się zjazdy, błotnistymi leśnymi drogami i mokradłami, ciężko było, ale kilka miejsc znów przesunąłem się do przodu. W końcu znaleźliśmy się znów w okolicy Beskidu granicznego gdzie trasa prowadziła dokładnie tą samą drogą co na Wielką Raczę lecz w przeciwnym kierunku. Był to dla odmiany lekki interwał, który doprowadził nas do trzeciego bufetu. Był to ten sam bufet, na, którym usłyszałem do zobaczenia za godzinę. Teraz zrozumiałem jak niewybredny był to żarcik. Oczywiście nie było w tym nic ze złośliwości. To że pojawiłem się na tym bufecie po 4 a nie po jednej godzinie, zostało podsumowane: a to przez tą burzę:) I w tym miejscu wielkie pozdro i szacun dla bufetowych!!:) Była godzina 17, limit był ustalony na 18 czekała nas jazda raczej w dół, sporadycznie urozmaicana podjazdami. Dotarcie na metę przed limitem wydawało się choć troszkę realne, niestety nie było.


W każdym razie po uzupełnieniu zapasów pożegnałem obsługę bufetu i pognałem w dół do Zwardonia. Niestety tutaj czekał już zaraz ciężki stromy podjazd, na przejechanie, którego brakowało w równej mierze sił i chęci, tak jak i Ci przede mną wprowadzałem:/. Jednak jakby się na to nie patrzeć potem był zjazd i to trudny, błotnisty. Ścieżką wzdłuż granicy obstawiony przez lekko już znudzonych strażaków. Trasa zasadniczo szła teraz wzdłuż granicy, głównie jechało się w dół, od czasu do czasu było płasko lub trochę pod górę. Nie było łatwo, wszędzie dużo błota, korzeni i innych rozmaitych atrakcji, ale mi to bardzo pasowało. Powoli na każdym odcinku zjazdu wyprzedzałem kolejne osoby. Z jednej strony czuło się już lekki dreszczyk, że meta jest tak blisko, jednak wciąż było jeszcze do przejechania kilkanaście kilometrów beskidzkich ścieżek, ale było tak blisko i nie trzeba było zostawiać sił na następny dzień. To dodawało sił, naprawę starałem się jechać szybko. Z tego odcinka trasy najbardziej utkwił mi jeden obrazek. Trasa przechodziła koło jakiejś chaty, takiej samotnej górskiej chaty ze studnią. Przy tej studni stała babinka, i miała przygotowane kubki z wodą dla zawodników. To było naprawdę niesamowite, aż żal się było nie zatrzymać. Ja tam jednak pędziłem w dół, podziękowałem z całego serca i pognałem dalej, by dopaść kolejnego zawodnika. Wiem, wiem że to była walka o czapkę gruszek, a dla mojej pozycji w generalce nie miało to żadnego znaczenia, jednak jakże się człowiek miał nie cieszyć gdy był już tak blisko ukończenia tego wyścigu i jeszcze miał siłę walczyć, wyprzedzać, czerpać radość z jazdy. A radość z jazdy w Beskidach jest ogromna. Zjazdy na tym ostatnim odcinku były naprawdę zróżnicowane i wymagające koncentracji i umiejętności, a to przecież jest to co lubię najbardziej. W końcu dojechałem do ostatniego bufetu. Wyłaniający się za nim stromy podjazd zachęcał do zatrzymania się. Ja jednak wiedziałem, że zapasów mam dosyć. Jedynie lekko zwalniając zapytałem ile do mety? 10km i pojechałem dalej


Na ostatnich 10km było kilka nieprzyjemnych podjazdów i jedno beznadziejne podejście, ale cóż. Uparcie cisnąłem żeby nie dać się wyprzedzić na podjazdach i łyknąć kogo się da na zjazdach. Jeszcze się kilka osób znalazło. Bardzo dokładnie starałem się analizować profil trasy, żeby wyczytać każdy podjazd, niestety się tak nie dało. Były to co prawda tereny, które kojarzyłem z zeszłorocznego maratonu, ale okazało się, że raczej słabo kojarzyłem. Podjazdy w końcówce były naprawdę strome i dawały w kość, ale do mety było coraz bliżej. Nie było już co prawda dzieciaków, którzy by kibicowali i raczej jakoś patrzono na nas co najwyżej obojętnie, ale to nie było ważne właśnie kończyliśmy ten arcy ciężki wyścig. W końcu po długich zmaganiach jak co dzień o 19 przekroczyłem metę. Ostatnie bip bip na macie, odbiór koszulki, gratulacje o tych co już na mecie, wielkie zmęczenie i wielkie szczęście. Natłok myśli, wśród nich wybija się ta najważniejsza PRZEJECHAŁEM!!! To był naprawdę wspaniały wyścig!!


Po godzinie przyjeżdża, równie przeszczęśliwy Azar, oboje dumnie nosimy koszulki Finisher. Niestety przesympatyczna Karolina i jej kolega nie dojechali do mety, jak wiele osób tego dnia. Niespodziewana ulewa znacznie podniosła poprzeczkę rywalizacji. Wychłodzeni i Ci, którzy nie dawali rady wycofali się z wyścigu.


Wyniki mężczyźni Open :














MiejsceImię Team Numer Czas Kat. Miejsce kat.
1 Wiendlocha Paweł DHL-AUTHOR 372 04:19:49 M2 1
257 Mrozek Przemysław Warczace Szprychy 73 09:00:18 M2 88
266 Idzi Piotr Warczace Szprychy 47 09:27:45 M2 92



Dla nas jest jasne że były to cztery dni najcięższego jeżdżenia jakie kiedykolwiek przeżyliśmy, a na koncie mamy już niemało extremów. Najważniejsze jednak że dojechaliśmy nasze miejsca w generalce: przedostatnie Azara i moje cztery oczka wyżej pokazują nasze miejsce w peletonie. Szokiem wręcz jest dla mnie, że gdybym nie stracił 2 godzin na awarie na pierwszym etapie, byłbym zaledwie 10-15 miejsc wyżej. Nie ma to jednak znaczenia na liście startowej było 400 osób, wyścig ukończyło 280 w tym dwie Warczące Szprychy..... do zobaczenia za rok


I jeszcze generalka:













MiejsceImię Team Numer Czas Kat. Miejsce kat.
1 Kaiser Andrzej DHL-AUTHOR 377 12:28:51 M3 1
253 Mrozek Przemysław Warczace Szprychy 73 26:07:17 M2 89
256 Idzi Piotr Warczace Szprychy 47 26:28:35 M2 91

do mety dojechało 257 facetów i 13 kobiet
I WSZYSTKIM IM GORĄCO GRATULUJEMY!!!

Powrót na górę



Autor relacji:

miszczu komin


Uczestnicy:

miszczu komin
Przemek Mrozek
Gumy: 2
mc
Michał
Gleby: 1 Gumy: 1
azari
Piotr Idzi
Gleby: 3 Gumy: 1

Zdjęcia:

Tagi:

MTB Trophy Istebna Javorovy Wielka Racza

Komentarze:

brak

Dodaj komentarz: