Data: 23.10.2004, sobota
Turbacz jako cel rowerowy dręczył mnie od dawna. Wiele razy byłem tam pieszo i zawsze idąc szlakiem wyobrażałem sobie jakby to było pędzić tędy na moim dwukołowcu. Tego lata miałem już konkretne pomysły, ale niestety w czasie wakacji nie dało się zebrać ekipy. Temat jednak nie dawał mi spokoju, a i reszta szprych szukała urozmaicenia patrząc w stronę gór. Tak, więc po jednej z wycieczek, przy Heinekenie ustaliliśmy, ze jedziemy!!!!
Dalszy ciąg jak zwykle zależał ode mnie. Zorganizowanie grupy na taki wyjazd to nie taka prosta sprawa, jednak udało się. Z samych szprych, co prawda zdecydował się tylko Abdul, ale dołączyli do nas dwaj AZSieacy Boguś i Kuba, oraz Wojtek. Jakoś udało się wszystko poukładać, teraz tylko z niepokojem śledziliśmy prognozy pogody i ze zniecierpliwieniem oczekiwaliśmy na weekend.
I nadeszła upragniona sobota, pobudka jeszcze przed świtem, makaronik na śniadanie i jazda po Kubę, który już czeka, potem do Wojtka i pakujemy pierwsze auto. Kolejne dwa przystanki to Abdul i Boguś, wszystko poszło nadzwyczaj sprawnie, nikt nie zaspał, wszyscy szczęśliwi, trochę podekscytowani, cieszymy się nowym dniem, który przywitał nas słońcem nieśmiałe przedzierającym się przez gęstą poranną mgłę. Zapowiadał się piękny dzień.
Najpierw musieliśmy dojechać do Rabki, mgła była bardzo gęsta, zwłaszcza za Radziszowem, skąd zabraliśmy Bogusia. Wojtek skupiał się na prowadzeniu, a ja mu mówiłem gdzie ma skręcać. W końcu dojechaliśmy do Zakopianki, po kilkunastu kilometrach mgła zniknęła i wtedy Wojtek zorientował się, że jedzie Zakopianką:)
W Rabce raźno zabraliśmy się do przygotowań, najwięcej problemu mieliśmy z tym jak się ubrać, bo niby to jesień, niby jesteśmy w górach, a słonko grzeje mocno. Całe szczęście większość ubrań zostawiliśmy w samochodach. Potem jeszcze udaliśmy się po prowiant i ochoczo ruszyliśmy w kierunku stoku Maciejowej. Pierwotny plan zakładał, co prawda, że od razu wskakujemy na czerwony szlak, ale jak zwykle plan określał tylko z grubsza kierunek przemieszczania:)
Pierwsze kilometry upłynęły nam w rytm mało optymistycznych dźwięków wydawanych przez rower Abdula. Odgłosy te można interpretować na dwa sposoby:
Pierwszy - Oscar krzyczy do swego pana: wymień mi napęd, napraw, wyremontuj, proszę!! Oraz drugi: CHCE BŁOTA!!!!!! Druga interpretacja bierze się stąd, że gdy tylko wjedziemy w błoto z odgłosów pozostaje tylko warkot szprych:)
Zanim jednak dotarliśmy do odpowiedniej ilości błota, musieliśmy pokonać podjazd czarnym szlakiem pod Maciejową. A podjazd ten ciężki jest, stromy, kamienisty i w ogóle... było dużo okazji do rywalizacji, kto wyżej pojedzie:) I tak dotarliśmy pod bacówkę PTTK, którą lekceważąco ominęliśmy, kierując się dalej na Stare Wierchy, bardzo przyjemną drogą. Było trochę pod górę, ale nie za ciężko, więc momentami mogliśmy podziwiać Babią Górę, Beskid Wyspowy, Gorce w pięknej jesiennej szacie.
Przy schronisku na Starych Wierchach, zatrzymaliśmy się na drugie, a może nawet trzecie śniadanie. Likwidując kanapki, drożdżówki, banany i batony, popijaliśmy sobie ciepłą herbatkę z czerwonego termosu Bogdana i podziwialiśmy w/w widoki. Trochę nas rozleniwiła ta sielanka i ciężko nam się ruszało w dalszą drogę. Prawdę mówiąc to mnie chyba najgorzej:( Ten kawałek jechało mi się naprawdę ciężko, cały czas byłem z tyłu. Po serii kałuż i błota wszelakiej maści, które do końca uciszyły rower Abdula i rozpromieniły uśmiech na naszych twarzach, zaczął się najtrudniejszy odcinek szlaku. Szlak raźniej zaczął się piąć do góry, urozmaicając nam jazdę kamieniami korzeniami i zmniejszając pole manewru do wąskich ścieżek. Do pokonania takich odcinków potrzebna jest technika i niebywały upór, no i pusta droga, co przy pięciu osobach w ekipie nie zawsze ma miejsce. Nasza prędkość poruszania zmniejszyła się do porównywalnej z piechurem. Ciężko było to przeoczyć gdyż, co chwila na zmianę wyprzedzaliśmy się z dwoma (sympatycznymi bądź, co bądź) dziewczynami, które gorrrrrrąco z tego miejsca pozdrawiamy. Miało to również swoje plusy gdyż koleżanki były uprzejme zrobić nam kilka zdjęć (my niestety nie dysponowaliśmy aparatem). Ba nawet te zdjęci nam przysłały!!!!
Po paruset metrach straciliśmy ochotę na walkę z wiatrakami, jaką było podjeżdżanie po korzeniach i przeszliśmy na tryb podprowadzanie:(. Było to zniechęcające do tego stopnia, że nikt się bliżej nie zainteresował obeliskiem na szczycie Turbacza. Po prostu go minęliśmy ciesząc się, że w końcu jest w dół i można wsiąść na rower i pognać w dół. Gdy po paru zakrętach wyłoniło się schronisko poczuliśmy się oszukani!! Czemu tam nie było tabliczki, że to Turbacz??!! Byliśmy trochę zawiedzeni, bo wszyscy właśnie pobiliśmy rekord wysokości osiągniętej na rowerze i nikt się nawet na chwilę nie zatrzymał żeby ponapawać się dumą. Jednak nastrój ten szybko minął, bo w końcu dotarliśmy do celu, a spod schroniska roztaczał się piękny widok na Tatry!!
Wyciągnęliśmy znów zapasy, udaliśmy się do bufetu, bo był najwyższy czas na obiad. Potem każdy wysłał parę smsów, co by się znajomym od razu pochwalić. Gdy już każdy był najedzony nadszedł czas na naradę, trzeba było wybrać drogę powrotną. Ostatecznie wybór padł na zjazd zielonym szlakiem przez Turbaczyk i powrót do Rabki niebieskim. Ciekawi czekającego nas zjazdu ruszyliśmy w dół i już po paru minutach znów zobaczyliśmy nasze znajome:) Wydawało nam się, że tym razem wyprzedzimy je po raz ostatni, jednak nic bardziej mylnego. Przed nami był zjazd, ale przez duże kamienie, z dużą ilością uskoków, generalnie oszałamiających prędkości nie dało się tu osiągnąć. Za to można było zaliczyć niezłą glebę, najbliżej tego był Wojtek, który nawet sobie niewiadomym sposobem wyratował się od bolesnego OTB na twarde i ostre kamienie. Miejscami kamienie ustępowały miejsca korzeniom, które na stromych odcinkach również nie zachęcały do nabierania pędu. Ostatecznie jednak pożegnaliśmy dziewczyny, bo to ciągłe doganianie było deprymujące, trzeba było dać po pedałach. Jednak przy każdym postoju, czy też, gdy znów musieliśmy podprowadzać pod Turbaczyk, patrzyliśmy z niepokojem do tyłu:) Zjazd z Turbaczyka miał już bardziej szybkościowy charakter, zrobiliśmy tylko jeden postój na polanie, z której rozciągał się bajecznie urzekający krajobraz Beskidu Wyspowego i Turbacza we wszystkich kolorach jesieni dodatkowo podkreślony słońcem chylącym się ku zachodowi. Właśnie ten zbliżający zachód przerwał nasze rozmyślanie nad pięknem przyrody, mieliśmy jeszcze kawał drogi przed sobą, a doświadczenia wiedzieliśmy, że w każdej chwili ktoś jeszcze może złapać gumę, lub rozwalić coś innego, no i jeszcze cały czas dziewczyny podążały naszym tropem:) Tak, więc depnęliśmy znów, spod kół wylatywały kamienie, gałęzie, kurz i liście. Gnaliśmy pięknie aż dojechaliśmy do rozjazdu i tu nadeszła chwila refleksji... od dobrych kilkuset metrów nikt nie widział szlaku. Zaskoczenia nie było, jeśli się pędzi 40km/h po leśnej wyboistej drodze, nie ma czasu patrzeć za szlakiem, o wracaniu się też nikt nawet nie pomyślał. Pozostało pytanie w prawo, czy w lewo? Wyciągnęliśmy kompas i mapę, ustaliliśmy ze są dwie prawdopodobne lokalizacje i plan, co gdy dojedziemy do drogi, do której dojechać musimy. Po skręceniu w prawo, 500m dalej dojechaliśmy do szutrowej utwardzanej drogi w poprzek zbocza, okazało się, że biegnie tędy szlak rowerowy hmmm, druga mapa (na mojej słowackiej nie było tego szlaku) i jedziemy dalej w lewo. Jest lekko z góry pędzimy na blatach ponad 30-40km/h już kolejny kilometr – jest płasko i nuda, szukam jakiejś ścieżki w dół, bo przecież nie po to wytargałem rower na ponad 1300m żeby zjechać płaską drogą!!!! Większość w zasadzie podzielała mój pogląd. W końcu pojawia się ścieżka i tu niespodzianka nasz zielony szlak się znalazł!!:) Ja chce skręcać od razu, ale chłopaki na widok kolejnej porcji kamieni wahają się. Żeby ich przekonać pokazuje im na mapie, że zostało tylko góra 2 km zjazdu, a tą drogą będzie ze dwa razy więcej i to jeszcze nudną drogą. Argumentacja była wystarczająca i później nikt nie żałował, bo ten końcowy odcinek był najlepszy, kamienie zaraz zniknęły, dalej szlak wiódł ścieżką urozmaiconą licznymi zakrętami, uskokami, nawrotami, nawet bandami i niewielkimi naturalnymi hopkami. Po prostu fachowy techniczny odcinek.
Pożegnaliśmy zielony szlak skręcając w lewo do Poręby Wielkiej, gdzie przechwyciliśmy niebieski szlak, który przez dwa wzniesienia miał nas doprowadzić do Rabki. Podjazdy pokonywaliśmy bez entuzjazmu, ale za to zjazdy... ech aż mi się uśmiech poszerzył na myśl o tej szutrówce do Olszówki. Słońce już było coraz niżej a my powoli wspinaliśmy się ostatnim tego dnia pojazdem, a tu nagle zza zakrętu wyłoniła nam się pionowa ściana. Taki widok fatalnie wpłynął na morale, jednak jako twardziele postanowiliśmy pokonać i ten ostatni jak się wydawało podjazd. Kuba w ogóle tak się zdenerwował, że postanowił zaatakować z rozpędu jednak, gdy na domniemanym szczycie okazało się, ze pod górę jest jeszcze 300m zrezygnował. Generalnie chyba tylko ja nie zsiadłem z roweru. Ale po każdym podjeździe jest zjazd i tak było tym razem. Przez łąki i pola oświetlone zachodzącym słońcem pędziły Warczące Szprychy, zadowolone i ubłocone:)
Wyjazd udał się idealnie, dopisała nam pogoda i nie zawiódł sprzęt (zwłaszcza dętki;) Do Krakowa wróciliśmy bardzo zadowoleni, ale też zmęczeni. A wieczorem poszliśmy na tradycyjnego Heinekena:)
Złota jesień w Gorcach
Ten wyjazd znalazł się na 2. miejscu w rankingu najlepszych wyjazdów w sezonie 2004
Trasa: Rabka, Stare Wierchy, Turbacz, Turbaczyk, Poręba Wielka, Rabka
Dystans: 40 km
Rowerzystów: 5
Gleb: 0
Gum: 0
Charakterystyka:
Wyjazd górski
Trasa: Rabka, Stare Wierchy, Turbacz, Turbaczyk, Poręba Wielka, Rabka
Dystans: 40 km
Rowerzystów: 5
Gleb: 0
Gum: 0
Charakterystyka:
Wyjazd górski
Turbacz jako cel rowerowy dręczył mnie od dawna. Wiele razy byłem tam pieszo i zawsze idąc szlakiem wyobrażałem sobie jakby to było pędzić tędy na moim dwukołowcu. Tego lata miałem już konkretne pomysły, ale niestety w czasie wakacji nie dało się zebrać ekipy. Temat jednak nie dawał mi spokoju, a i reszta szprych szukała urozmaicenia patrząc w stronę gór. Tak, więc po jednej z wycieczek, przy Heinekenie ustaliliśmy, ze jedziemy!!!!
Dalszy ciąg jak zwykle zależał ode mnie. Zorganizowanie grupy na taki wyjazd to nie taka prosta sprawa, jednak udało się. Z samych szprych, co prawda zdecydował się tylko Abdul, ale dołączyli do nas dwaj AZSieacy Boguś i Kuba, oraz Wojtek. Jakoś udało się wszystko poukładać, teraz tylko z niepokojem śledziliśmy prognozy pogody i ze zniecierpliwieniem oczekiwaliśmy na weekend.
I nadeszła upragniona sobota, pobudka jeszcze przed świtem, makaronik na śniadanie i jazda po Kubę, który już czeka, potem do Wojtka i pakujemy pierwsze auto. Kolejne dwa przystanki to Abdul i Boguś, wszystko poszło nadzwyczaj sprawnie, nikt nie zaspał, wszyscy szczęśliwi, trochę podekscytowani, cieszymy się nowym dniem, który przywitał nas słońcem nieśmiałe przedzierającym się przez gęstą poranną mgłę. Zapowiadał się piękny dzień.
Najpierw musieliśmy dojechać do Rabki, mgła była bardzo gęsta, zwłaszcza za Radziszowem, skąd zabraliśmy Bogusia. Wojtek skupiał się na prowadzeniu, a ja mu mówiłem gdzie ma skręcać. W końcu dojechaliśmy do Zakopianki, po kilkunastu kilometrach mgła zniknęła i wtedy Wojtek zorientował się, że jedzie Zakopianką:)
W Rabce raźno zabraliśmy się do przygotowań, najwięcej problemu mieliśmy z tym jak się ubrać, bo niby to jesień, niby jesteśmy w górach, a słonko grzeje mocno. Całe szczęście większość ubrań zostawiliśmy w samochodach. Potem jeszcze udaliśmy się po prowiant i ochoczo ruszyliśmy w kierunku stoku Maciejowej. Pierwotny plan zakładał, co prawda, że od razu wskakujemy na czerwony szlak, ale jak zwykle plan określał tylko z grubsza kierunek przemieszczania:)
Pierwsze kilometry upłynęły nam w rytm mało optymistycznych dźwięków wydawanych przez rower Abdula. Odgłosy te można interpretować na dwa sposoby:
Pierwszy - Oscar krzyczy do swego pana: wymień mi napęd, napraw, wyremontuj, proszę!! Oraz drugi: CHCE BŁOTA!!!!!! Druga interpretacja bierze się stąd, że gdy tylko wjedziemy w błoto z odgłosów pozostaje tylko warkot szprych:)
Zanim jednak dotarliśmy do odpowiedniej ilości błota, musieliśmy pokonać podjazd czarnym szlakiem pod Maciejową. A podjazd ten ciężki jest, stromy, kamienisty i w ogóle... było dużo okazji do rywalizacji, kto wyżej pojedzie:) I tak dotarliśmy pod bacówkę PTTK, którą lekceważąco ominęliśmy, kierując się dalej na Stare Wierchy, bardzo przyjemną drogą. Było trochę pod górę, ale nie za ciężko, więc momentami mogliśmy podziwiać Babią Górę, Beskid Wyspowy, Gorce w pięknej jesiennej szacie.
Przy schronisku na Starych Wierchach, zatrzymaliśmy się na drugie, a może nawet trzecie śniadanie. Likwidując kanapki, drożdżówki, banany i batony, popijaliśmy sobie ciepłą herbatkę z czerwonego termosu Bogdana i podziwialiśmy w/w widoki. Trochę nas rozleniwiła ta sielanka i ciężko nam się ruszało w dalszą drogę. Prawdę mówiąc to mnie chyba najgorzej:( Ten kawałek jechało mi się naprawdę ciężko, cały czas byłem z tyłu. Po serii kałuż i błota wszelakiej maści, które do końca uciszyły rower Abdula i rozpromieniły uśmiech na naszych twarzach, zaczął się najtrudniejszy odcinek szlaku. Szlak raźniej zaczął się piąć do góry, urozmaicając nam jazdę kamieniami korzeniami i zmniejszając pole manewru do wąskich ścieżek. Do pokonania takich odcinków potrzebna jest technika i niebywały upór, no i pusta droga, co przy pięciu osobach w ekipie nie zawsze ma miejsce. Nasza prędkość poruszania zmniejszyła się do porównywalnej z piechurem. Ciężko było to przeoczyć gdyż, co chwila na zmianę wyprzedzaliśmy się z dwoma (sympatycznymi bądź, co bądź) dziewczynami, które gorrrrrrąco z tego miejsca pozdrawiamy. Miało to również swoje plusy gdyż koleżanki były uprzejme zrobić nam kilka zdjęć (my niestety nie dysponowaliśmy aparatem). Ba nawet te zdjęci nam przysłały!!!!
Po paruset metrach straciliśmy ochotę na walkę z wiatrakami, jaką było podjeżdżanie po korzeniach i przeszliśmy na tryb podprowadzanie:(. Było to zniechęcające do tego stopnia, że nikt się bliżej nie zainteresował obeliskiem na szczycie Turbacza. Po prostu go minęliśmy ciesząc się, że w końcu jest w dół i można wsiąść na rower i pognać w dół. Gdy po paru zakrętach wyłoniło się schronisko poczuliśmy się oszukani!! Czemu tam nie było tabliczki, że to Turbacz??!! Byliśmy trochę zawiedzeni, bo wszyscy właśnie pobiliśmy rekord wysokości osiągniętej na rowerze i nikt się nawet na chwilę nie zatrzymał żeby ponapawać się dumą. Jednak nastrój ten szybko minął, bo w końcu dotarliśmy do celu, a spod schroniska roztaczał się piękny widok na Tatry!!
Wyciągnęliśmy znów zapasy, udaliśmy się do bufetu, bo był najwyższy czas na obiad. Potem każdy wysłał parę smsów, co by się znajomym od razu pochwalić. Gdy już każdy był najedzony nadszedł czas na naradę, trzeba było wybrać drogę powrotną. Ostatecznie wybór padł na zjazd zielonym szlakiem przez Turbaczyk i powrót do Rabki niebieskim. Ciekawi czekającego nas zjazdu ruszyliśmy w dół i już po paru minutach znów zobaczyliśmy nasze znajome:) Wydawało nam się, że tym razem wyprzedzimy je po raz ostatni, jednak nic bardziej mylnego. Przed nami był zjazd, ale przez duże kamienie, z dużą ilością uskoków, generalnie oszałamiających prędkości nie dało się tu osiągnąć. Za to można było zaliczyć niezłą glebę, najbliżej tego był Wojtek, który nawet sobie niewiadomym sposobem wyratował się od bolesnego OTB na twarde i ostre kamienie. Miejscami kamienie ustępowały miejsca korzeniom, które na stromych odcinkach również nie zachęcały do nabierania pędu. Ostatecznie jednak pożegnaliśmy dziewczyny, bo to ciągłe doganianie było deprymujące, trzeba było dać po pedałach. Jednak przy każdym postoju, czy też, gdy znów musieliśmy podprowadzać pod Turbaczyk, patrzyliśmy z niepokojem do tyłu:) Zjazd z Turbaczyka miał już bardziej szybkościowy charakter, zrobiliśmy tylko jeden postój na polanie, z której rozciągał się bajecznie urzekający krajobraz Beskidu Wyspowego i Turbacza we wszystkich kolorach jesieni dodatkowo podkreślony słońcem chylącym się ku zachodowi. Właśnie ten zbliżający zachód przerwał nasze rozmyślanie nad pięknem przyrody, mieliśmy jeszcze kawał drogi przed sobą, a doświadczenia wiedzieliśmy, że w każdej chwili ktoś jeszcze może złapać gumę, lub rozwalić coś innego, no i jeszcze cały czas dziewczyny podążały naszym tropem:) Tak, więc depnęliśmy znów, spod kół wylatywały kamienie, gałęzie, kurz i liście. Gnaliśmy pięknie aż dojechaliśmy do rozjazdu i tu nadeszła chwila refleksji... od dobrych kilkuset metrów nikt nie widział szlaku. Zaskoczenia nie było, jeśli się pędzi 40km/h po leśnej wyboistej drodze, nie ma czasu patrzeć za szlakiem, o wracaniu się też nikt nawet nie pomyślał. Pozostało pytanie w prawo, czy w lewo? Wyciągnęliśmy kompas i mapę, ustaliliśmy ze są dwie prawdopodobne lokalizacje i plan, co gdy dojedziemy do drogi, do której dojechać musimy. Po skręceniu w prawo, 500m dalej dojechaliśmy do szutrowej utwardzanej drogi w poprzek zbocza, okazało się, że biegnie tędy szlak rowerowy hmmm, druga mapa (na mojej słowackiej nie było tego szlaku) i jedziemy dalej w lewo. Jest lekko z góry pędzimy na blatach ponad 30-40km/h już kolejny kilometr – jest płasko i nuda, szukam jakiejś ścieżki w dół, bo przecież nie po to wytargałem rower na ponad 1300m żeby zjechać płaską drogą!!!! Większość w zasadzie podzielała mój pogląd. W końcu pojawia się ścieżka i tu niespodzianka nasz zielony szlak się znalazł!!:) Ja chce skręcać od razu, ale chłopaki na widok kolejnej porcji kamieni wahają się. Żeby ich przekonać pokazuje im na mapie, że zostało tylko góra 2 km zjazdu, a tą drogą będzie ze dwa razy więcej i to jeszcze nudną drogą. Argumentacja była wystarczająca i później nikt nie żałował, bo ten końcowy odcinek był najlepszy, kamienie zaraz zniknęły, dalej szlak wiódł ścieżką urozmaiconą licznymi zakrętami, uskokami, nawrotami, nawet bandami i niewielkimi naturalnymi hopkami. Po prostu fachowy techniczny odcinek.
Pożegnaliśmy zielony szlak skręcając w lewo do Poręby Wielkiej, gdzie przechwyciliśmy niebieski szlak, który przez dwa wzniesienia miał nas doprowadzić do Rabki. Podjazdy pokonywaliśmy bez entuzjazmu, ale za to zjazdy... ech aż mi się uśmiech poszerzył na myśl o tej szutrówce do Olszówki. Słońce już było coraz niżej a my powoli wspinaliśmy się ostatnim tego dnia pojazdem, a tu nagle zza zakrętu wyłoniła nam się pionowa ściana. Taki widok fatalnie wpłynął na morale, jednak jako twardziele postanowiliśmy pokonać i ten ostatni jak się wydawało podjazd. Kuba w ogóle tak się zdenerwował, że postanowił zaatakować z rozpędu jednak, gdy na domniemanym szczycie okazało się, ze pod górę jest jeszcze 300m zrezygnował. Generalnie chyba tylko ja nie zsiadłem z roweru. Ale po każdym podjeździe jest zjazd i tak było tym razem. Przez łąki i pola oświetlone zachodzącym słońcem pędziły Warczące Szprychy, zadowolone i ubłocone:)
Wyjazd udał się idealnie, dopisała nam pogoda i nie zawiódł sprzęt (zwłaszcza dętki;) Do Krakowa wróciliśmy bardzo zadowoleni, ale też zmęczeni. A wieczorem poszliśmy na tradycyjnego Heinekena:)
Uczestnicy:
Zdjęcia:
Tagi:
brakKomentarze:
brakDodaj komentarz:
Najbliższe wyjazdy
Aktualnie nie mamy zaplanowanego żadnego wyjazdu. Jeżeli chcesz możesz sam dodać propozycję wyjazdu. Poczujemy się zaproszeni :)
Dodaj najbliższy wyjazd »
Dodaj najbliższy wyjazd »