Trasa:Chamonix - Zermatt Dystans:353 km Przewyższenia:13450 m Rowerzystów:2 Gleb:4 Gum:2 Charakterystyka: Wyjazd wielodniowy Wyjazd górski
W zasadzie to ja już nie jechałem na ten wyjazd. Tak się jednak ciekawie poskładało że w ostatnią noc maja, wypełniłem formularz zapisów, zamknąłem laptopa i poszedłem spać po bardzo ciężkich dniach… i tak już zostało. Tygodnie mijały, wyjazd coraz bliżej, serwis rowerów, zakupy itd - w końcu nadszedł dzień zero. Czy raczej -1.
Dzień -1: Kraków - Katowice - Argentiere
Startujemy w piątek po południu spod CH Zakopianka, gdzie ma czekać bus. Faktycznie czeka - choć nie jeden. Prawie zapakowaliśmy się w busa do Chorwacji :) Dalej jedziemy do Katowic gdzie znajduje się punkt zbiorczy. Logistyka Cyklotrampu robi na mnie wrażenie. Nasz bus wiezie też bagaże i rowery osób, które po przepaku odjeżdżają do Irlandii a ich właściciele dolecą tam samolotem za 2 dni… Dobre! :)
Droga busem mija szybko i przyjemnie - szczególnie jeśli go nie prowadzisz. Z ciekawych rzeczy, łapiemy nietoperza w rowery… rowery wychodzą bez szwanku, nietoperz zdecydowanie ze szwankiem.
Dzień 0: Argentiere - Argentiere (25 km / 600 m)
Około 11:00 docieramy na miejsce - Argentiere. Rozkładamy namioty, szybka kawa i czas na krótką przejażdżkę do Chamonix. Ciesze jak dziecko - być w Chamonix, kultowa sprawa. Miejsce startu wypraw na Mont Blanc, miejsce startu wielkiego UTMB…
Grupa na razie mało się zna, jest nas około 15 osób, więc takie pierwsze przetarcia - obczajka kto jak podjeżdża, zjeżdża. Widać jednak że nikt tu ze słabą łydą nie przyjechał. Chamonix - takie Zakopane - góry, kawiarnie i sklepy sportowe. Docieramy pod kolejkę górską z 1030 m na 3842 m, mają rozmach s… szwajcarzy! Wracamy i czekamy na imprezę integracyjną… której jednak nie ma (nadrobimy to następnego wieczoru). Przyszedł za to zmrok który skutecznie wszystkich wygania do spania. Ogólnie ten system działa później prawie każdego dnia - robi się ciemno, zimno i chowamy się do spania. Jak człowiek pierwotny.
Dzień 1: Argentiere - Champex (39 km / 2200 m)
Dość obczajek i lekkich tras. Czas na Alpy!
Zachwycamy się widokami, nie da się inaczej. Startujemy z 1200 m npm (a to i tak najniższy nocleg na wyjeździe). Główny podjazd na 2200 m na przełęcz Col de Balme. W drodze widok Mont Blanc. Wygląda pięknie - na mnie musi jeszcze poczekać, mam nadzieję, że kiedyś się doczeka :)
Trasy mierzymy tylko w przewyższeniach. Średnio 500 m na godzinę. Więc dwie godziny podjazdu i docieramy do schroniska. Kupujemy piwo z wody z lodowca Mont Blanc. 20 zł za 0,3 litra - smakuje absolutnie wyjątkowo - nie wiem czy bym od kraftowego Żywca odróżnił.
Tymczasem czas na zjazd, czyli wszystko co podjechaliśmy w dół. Robi się absolutnie grubo. Nie ma mowy o szerokich spokojnych szutrach. Kamienie, zawijka, kamienie, zawijka - i tak ponad 20 razy. Flow bym tego nie nazwał, raczej walka o przetrwanie. Jednocześnie leci mi się wspaniale i sam się dziwie co zjeżdżam. Jestem drugi i tak się czuje (żart hermetyczny). Przychodzi w końcu moment uziemienia - będący jednocześnie moją setną warczącą glebą - ale adrenalina dawno przekroczyła poziom dopuszczalny przez BHP - więc prostuje skrzywioną kierownice na mostku i lecę dalej.
Emocje schładzają się na podjeździe na przełęcz La Forclaz. Nazwa dobrze kojarzy się z Decathlonem. Na przełęczy jest też polski akcent - tablica ze zwycięzcami premii górskiej - Rafał Majka w 2016 roku wygrał tu premię górską na Tour de France. Myślę, że byliśmy tuż za nim, może godzinkę nie więcej. Zresztą Majka pojechał dalej szosą a my dzielnie bierzemy rowery w ręce i idziemy trasą pieszą… Napotkana turystka, gestykulując, wymachując na nasze rowery, krzyczy coś po francusku. Chyba chciała się przywitać, odpowiadam więc to co zawsze: Bonjour, Merci! Tymczasem zeszło nam trochę do szczytu. Gdzieniegdzie starając się uzasadnić posiadanie rowerów próbujemy podjechać. Po dojściu na szczyt, powtórka z poprzedniego zjazdu. Tęsknie za fullem, próbując rozprostować choć na chwilę palce.
Na zakończenie trochę spokojnych podjazdów szutrami i docieramy na camping. Z radością witamy czekającego już na nas busa, rozkładamy namioty i zaczyna lać. Można by rzecz - perfect timing. Ale nie dla wszystkich to hasło byłoby prawdziwe. bo… gdzie jest Tomek? Gdzieś po godzinie i jednej zupce chińskiej, Tomek dzwoni że powietrze zeszło z opony, dętka którą mu pożyczyłem miała zły wentyl, drugą którą pożyczył była 26 cali i nie ogarnęła koła 29. Wyjechał po niego bus ale się nie spotkali. Ostatnie kilka kilometrów, Tomek zaserwował sobie deszczowym spacerem. Potem jeszcze chciał wysadzić mikrofalówkę grochówką - taki ciekawy dzień :)
Dzień null: Champex - Champex (0 km / 0 m)
Dzielnie szukamy takiej prognozy pogody, która będzie pokazywała brak deszczu. Ale nie udało się jej znaleźć. Mimo marnych perspektyw, wszyscy wstają, przygotowują się do wyjazdu… i tak samo jak deszcz, pada decyzji o dniu przerwy. Niczym alpiniści czekający na okienko pogodowe, zaszywamy się w namiotach, koczujemy w campingowym barze zastanawiając się czy 4,5 CHF za piwo to dużo czy nie (w tym miesiącu frank jest najdroższy od dwóch lat) lub testujemy szwajcarska czekoladę z proszku w lokalnej kawiarni. Mi ciężko usiedzieć na tyłku, więc idę sprawdzić jak się chodzi bez roweru po Alpach… W sumie super choć też jest mokro. W końcu robi się ciemno więc do spania.
Dzień 2: Champex - Pralong (80 km / 3100 m)
Coś rano pokapało ale jest radość bo w końcu jedziemy. Zaczynamy zjazdem - takim trochę beskidzkim - jest zielono i nie ma samych kamieni. Ogarnąłem tracki od pilota więc, dokładnie widzimy co nas czeka. Dziś wjeżdżamy wysoko na 2300 m. Po dniu przerwy idzie bardzo sprawnie. Jest siła, czuję się jak kozak, coraz wyżej… i przed szczytem spotykam gościa który wjeżdża z dzieckiem w foteliku… Czar prysł… Na szczycie zimno i pochmurno.
Za to jesteśmy w jednym z najsłynniejszych bike parków - Verbier. Niebieska trasa, nazywa się Chôtatai (chyba Twister tylko po francusku) 5 km i 700 m w dół. Flow - oj tak, można go złapać. Tomek łapie go bardziej na przygotowanych trasach więc leci szybciej. Przyjemna zabawa i inna odmiana w stosunku do poprzednich zjazdów.
Po zjeździe jesteśmy gdzieś w połowie dzisiejszej trasy. Do campingu lecimy już na zmęczeniu, ale trasy są szutrowe więc można spokojnie się dojeżdżać. Ostatnie kilometry szosą lekko ale ciągle pod górę dłużą się bardzo.
Na campingu dojadamy makaron po uszy a potem idziemy na smaka na fondue - szwajcarski przysmak, roztopiony ser z bułką. Miało być na smaka, ale się nie dogadaliśmy i dostaliśmy kilo roztopionego sera na cztery osoby. Ok, weszło :)
Dzień 3: Pralong - Evolene (38 km / 1400 m)
Dziś dzień rege, tylko 23 km i mniej niż 1000 m w górę. Potrzebny taki dzień bo suchych i czystych ubrań już brak. Ale dla chętnych można dołożyć 500 m i podjechać pod największą tamę w Europie więc ja i kilka osób korzystamy z tej opcji. Pilot zawsze rysuje strzałki kredowym sprayem, dzięki temu potem można łapać grupę. Trasa jest przepiękna. Nawet przez kilka kilometrów ciągnie się granią, która przypomina worek raczański choć nazwałbym go workiem kamieńskim. Zjazd znowu w wersji gdzie trudniej złapać kierownicę niż flow. Docieramy szybko, koło 15. Śpimy na najbardziej wypasionym campingu. Jest nawet mały basen gdzie próbujemy coś popływać ale finalnie lepszą zabawą się zrobienie malinówki nad rzeką. Tomek jeszcze pół popołudnia bawi się w chowanego z dziurą w dętce. Dziura wygrywa tą zabawę. Pojawia się i znika, niby jej nie ma, a jednak jest. W końcu leci nowa dętka i to koniec przygód z gumami na wyjeździe.
Parę dni minęło ale czujemy że przed nami jeszcze więcej niż mniej. Szczególnie ciekawie zapowiada się piąty etap na który już szykujemy się już mentalnie - będzie połączonym etapem dwóch dni.
Dzień 4: Evolene - Grimentz (38 km / 1800 m)
Dziś jest święto. Dla nas znaczy to mniej więcej tyle, że w co drugiej drewnianej chatce ktoś robi grilla. Po prawie tygodniu na makaronach, zupkach i pulpetach z Biedronki, bardzo ciężko jest podjeżdżać wśród takich zapachów. Wszystkie krowy które mijaliśmy dalej po drodze na pastwiskach mogły czuć się zagrożone.
Ale jest też dziś ładnie. Podjazd powoli zmienia się w singla i jest wypas ale krów. W związku z tym singiel jest też trochę gówniany - ale spoko na zjeździe wszystko się oderwie. Ostatnie 200 m butujemy i docieramy na szczyt 2700 m. Można powiedzieć tylko wielkie WOW. Ale raczej szybko, bo zimno i wieje. Po krótkim zjeździe, podjazd na kolejny szczyt. Na tej wysokości jest nawet stojak rowerowy, ale tak wieje, że chce mi złamać koło. Za to widok na zaporę wygląda jakby Google Photos chciał upiększyć krajobraz i przegiął z intensywnością niebieskiego.
Zjeżdżamy do zapory i dalej kamienie, kamienie, kamienie. Nocleg w Grimentz, trochę bardziej na parkingu niż campingu. Ale robimy ognisko i smażymy parówko podobne kiełbasy. Jak święto, to święto. Mnie czeka jeszcze wymiana klocków - po piątym dniu jazdy skończyłem świeżo założone przed wyjazdem klocki... chyba za dużo hamuje.
Dzień 5: Grimentz - Tasch (90 km / 3900 m)
Nadszedł długo wyczekiwany dzień. Przewidywania przewyższeń oscylowały pomiędzy 3200 m a 3700 m. Ja razem z kilkoma osobami, bardzo entuzjastycznie podszedłem do pomysłu zniszczenia się. Wrzucam dodatkową baterie do lampki, dwa batony więcej i ku przygodzie! W końcu Cyklotramp to Klub Przygody. Była opcja żeby podjechać pierwszy podjazd busem 500 m + kolejką kolejne 500 m… ale jakoś tak wyszło że skorzystał z niej tylko organizator. Rozmyta odpowiedzialność, psychologia tłumu, ciężko powiedzieć - ale wystartowali wszyscy. Więc wszyscy ku przygodzie!
Start wcześnie, jest zimno. Wszyscy się oszczędzają. Zdobywamy spokojnie pierwszą górę, zaczynamy zjazd - jak zwykle wyrwirączka. Po kilku chwili pilot Kuba pyta się mnie czy chce kawę za darmo. Na słowo kawa automatycznie odpowiadam tak, ale trochę nie wierzę :) To jednak prawda. Spotykamy przemiłą szwajcarkę z rodziną, która mieszka w chatce na ponad 2000 m. Częstuje nas kawą, czekoladą, ciastkami i prawie winem. Ostrzegaliśmy, że jak o tym napiszemy, będzie musiała zejść na dół po więcej kawy, Tak czy inaczej, wydaje mi się, że została zesłana przez anioła.
Kolejny bardzo trudny techniczny zjazd, niezliczone ilości serpentyn. Gdzieś na jednej źle wykręcam i rower wyrzuca mnie z siodłą, idealnie kierując moją twarzą w kamień. Ręce jednak zadziałały automatycznie i chwyciły go niczym zbliżającą się piłkę do siatki. Pierwszy raz przydałby mi się full face… było blisko.
Po zjeździe padamy gdzieś na trawie, żeby ochłonąć. Komuś pękła sztywna ośka (kupiona następnego dnia za 35 CHF), komuś szprycha. To i tak niewielkie straty, pewnie dlatego że sporo osób jednak sprowadza. Jesteśmy gdzieś w połowie. Kolejny szczyt dłuży się, bo gdy już jesteśmy blisko to zjeżdżamy w dół. W końcu dojeżdżamy do asfaltu którym mamy już wspiąć się bez utraty wysokości. Ja już czuje zmęczenie, więc uruchamiam doping w postaci słuchawek i muzyki - pomaga.
W schronisku tuż przed szczytem i łamaną szwajcarszczyzną próbujemy zamówić zupę - ale na słowo - zupa - kelnerka zaczyna mówić po polsku więc robi się swojsko. Jest już późno, 17:00, a część grupy daleko. Siedzi się przyjemnie, ale trzeba korzystać ze słońca. Miał być szczyt, więc obniżam sztycę - ale to jednak za wcześnie. Jeszcze półtorej godziny granią. Trochę jazdy, potem znów butowanie. Siły na jazdę zostaje tylko niektórym kozakom.
Zaczyna się wyczekiwany ostatni zjazd. Ścieżka zrobiła się kamienistym singlem - to już znamy. Jednak z nowych rzeczy - z jednej strony jest przepaść kilkaset metrów w dół. Z drugiej czasem łańcuch lub sznur ale na rowerze słabo się z nich korzysta. Singiel nie bardzo trudny - ale jakiekolwiek zawahanie lub pomyłka, może skończyć się newsem na onecie. To chyba pierwszy moment gdy pomyślałem że w tej grze jest tylko jedno życie. Na równych ścieżkach skupienie 100%, na trudniejszych sprowadzam. Emocje duże - nie miałem jeszcze nigdy okazji po czymś takim jechać. Kilka godzin później w tym miejscu, będą osoby bez telefonu i bez oświetlenia. Jednym sprzymierzeńcem zostanie księżyc.
Później zjazd przybiera już klasyczną formę enduro podobną. Zjeżdżamy do miasteczka o zmroku. Czeka tutaj bus, który dowiezie ludzi na camping 12 km dalej. Ja jeszcze znajduje chętnych - i razem z Kuba - studentem AGH i Martą - kapitan wojska polskiego - robimy w siodle ostatnie 12 km podjazdu do Tasch. AGH i dziewczyny dają radę! :) Po ciemku jemy i pijemy, zastanawiając się jak reszta grupy która została w górach. Finalnie ostatnie osoby docierają około 1 w nocy do namiotów. Na szczęście wszyscy cali.
Dzień 6: Tasch - Zermatt - Tasch (42 km / 1850 m)
Wydaje mi się, że jest spoko dopóki nie musiałem wsiąść na siodełko. Tu już słowo “spoko” bardzo nie pasuję. Wydaje mi się, że siły są - dopóki nie zaczął się jakikolwiek podjazd. Słowo “spoko” znowu nie znajduje się w słowniku.
Dojeżdżamy asfaltem do Zermatt. Ciekawa miejscowość z zakazem wjazdu dla samochodów. Trzeba zostawić samochód miejscowość wcześniej, a tutaj dojechać np. pociągiem, taksówką lub rowerem. W mieście same elektryczne samochody. Kto wie, może kiedyś w Zakopanem...
W zimie oglądałem serial The Horn - o pracy alpejskiego zespołu ratowniczego Air Zermatt. Teraz widzę ich lądowisko na żywo - znowu radocha :) Było tam wiele pięknych ujęć na Matterhorn, a ta piękna góra zaraz zaczyna wyłaniać się na horyzoncie - i zostanie z nami już do końca dnia.
Tymczasem mam nieodparte wrażenie że na płaskim muszę używać młynka, a jakiekolwiek nachylenie terenu włącza opcje pieszą. Doping w postaci muzyki nie zadziałał. Espresso też nie pomogło. Drugi snickers zapity colą i dalej nic. Nie mam więcej asów w rękawie. Zostaje opcja autopilot i do góry. Większość załogi również przypomina pieszą pielgrzymkę...
Docieramy na najwyżej położone miejsce wyjazdu. Dla mnie to też najwyższe miejsce na którym byłem w ogóle. Gornergrat 3089 m. Mam tylko zgryz, bo nie mogę powiedzieć że wjechałem tam na rowerze…
Widoki urywają d... która i tak już nie ma lekko.
Tymczasem namierzamy ostatni alpejski zjazd. Ciesze się bo w końcu rower do czegoś się przyda. Jest trudny, trochę zbyt duże skoki ale walczymy ile możemy. Gdy już jesteśmy przy asfalcie i wydaje się że to koniec - jeszcze w prezencie chwila bikeparku z bandami i hopkami. Taka wisienka na fondue - na pożegnanie.
Potem szybka szosa do campingu. Nawet trzeba wrzucić blat… to absolutna rzadkość. Pakowanie, wydanie reszty franków na czekoladę i wracamy. Znowu dobrze się jechało, szczególnie jak się spało. Żaden rower nie spadł z dachu, choć to nie było takie oczywiste :)
Posłowie
Dziękujemy Cyklotramp za zorganizowanie wyprawy, pilotom za prowadzenie i przewożenie sprzętu. Było pięknie, było ciężko - tak jak miało być. Razem wyszło 353 km i 15000 m w górę. Na długo zostanie to w naszej pamięci - niestety pewnie krócej w nogach.
Aktualnie nie mamy zaplanowanego żadnego wyjazdu. Jeżeli chcesz możesz sam dodać propozycję wyjazdu. Poczujemy się zaproszeni :) Dodaj najbliższy wyjazd »