Wyjazd wielodniowy: 22.08.2005 (poniedziałek) - 23.08.2005 (wtorek)

Bawmy się!!! czyli 2 dni warczenia w górach

Ten wyjazd został wybrany jako najlepszy wyjazd w sezonie 2005!

Trasa: Kraków, Myślenice, Naprawa, Luboń Wlk (1022 m.n.p.m). Mszana Dolna, Jasień (1062 m.n.p.m), Turbacz (1310 m.n.p.m), Rabka
Dystans: 148.9 km
Rowerzystów: 4
Gleb: 0
Gum: 0
Charakterystyka:
Wyjazd wielodniowy
Wyjazd górski
Na taki wyjazd czekaliśmy wszyscy, niestety nie wszyscy mogli pojechać. Ostatecznie wyzwanie podjęły cztery jakże Warczące Szprychy: Abdul, Azar, Buli no i ja:). Plan był ambitny i wydawało się dopracowany, co z tego wyszło czytajcie niżej:)

Dzień pierwszy – Mocny początek
Wyjechaliśmy z Krakowa o 7 rano, kierując się dobrze nam znanymi drogami do Myślenic. Tempo mieliśmy żwawe a humory doskonałe, plecaki jeszcze nam nie ciążyły, więc radośnie kręciliśmy z górki na pazurki, nawijając asfalt na opony, które głośnym buczeniem domagały się żeby skręcić natychmiast w teren. My jednak mieliśmy inny plan. O 9 byliśmy już w Myślenicach, gdzie zrobiliśmy sobie przerwę i uzupełniliśmy zapasy. Teraz oponki mogły chwycić nieco błota, gdyż jechaliśmy brzegiem Raby, niestety tylko do Pcimia, gdzie wskakiwaliśmy na Zakopiankę. Całe szczęście jechaliśmy tą drogą tylko kilometr, gdyż zaraz skręcaliśmy na Tokarnie. Na tej drodze, prowadzącej łagodnie do góry sformowaliśmy zgrabny peleton i jechaliśmy na zmiany całkiem szybko. Najszybszą zmianę dał Azar 26-27km/h. I tak jechaliśmy, biliśmy kilometry i coś nam nie pasowało. 45km trasy miał być w Naprawie i tam mieliśmy odbić w teren, a tu 60kilometr się zbliża a Naprawy nie widać. Wyciągnęliśmy mapę, ale okoazało się ę wszystko jest ok, oczywiście nie licząc tych 15km które zgibiliśmy z Azarem w obliczeniach;). W Naprawie zatrzymaliśmy się przy jakimś sklepie, uzupełniliśmy zapasy i zebraliśmy siły na walkę z Luboniem Wielkim.


Oczywiście od razu po skręceniu w teren zaczęły się problemy nawigacyjne, na samym początku mieliśmy spory problem z utrzymaniem się na szalku, a Buli nie mógł się zdecydować czy jechał już tą drogą czy nie. Ostatecznie okazało się że jednak nią jechał ale nie cały odcinek więc cały czas mu coś nie pasowało. Gdy przecieliśmy Zakopiankę zaczął się morderczy podjazd. Nie wystarczy powiedzieć że był ostry, posiadał jeszcze dodatkowe atrakcje jak koleiny, kamienie, korzenie, kamienne uskoki, które skutecznie zniechęcały do jazdy rowerem. Tak więc kawałek trzeba było spacerować, ja jednak usilnie próbowałęm się z wszystkimi przeszkodami traktując to jako dobrą okazję do trenowania techniki. Oczywiście powodowało to że przemieszczałem się wolniej od reszty, ale chłopaki nie mieli mi tego za złe. Wręcz odwrotnie, gdy wkońcu do nich dojechałem dostałem pięknego kwiatka w nagrodę za ambicje:). Naszczęście po osiągnięciu Lubaonia Małego dalsza drogo była jakby stworzona dla roweru i gnaliśmy nią z nieukrywaną radością, wyrzucając spod kół kamienie, wzniecając kurz i przy okazji podziwiając przepiękne widoki. A pogoda była właśnie widokowa, słońce przedzierało się przez chmury, oświetlając pięknie okoliczne góry, co prawda Tatr nie było widać, ale i tak byliśmy zadowoleni. Przed osiągnieciem szczytu Lubonia Wielkiego czekało nas jeszcze jedno podejscie, ale nie zraziło to nas wcale i dumnie wjechaliśmy pod shrochisko na zasłóżony odpoczynek. Tutaj zamówiliśmy wrzątek na zupki chińskie i poprosiliśmy miłych przypadkowych turystów o zrobienie zdjęcia i przesłanie nam:) Niestety nikt z nas nie dysponował aparatem, a epoka Cyfry przyniosła nowe możliwości. Dziękujemy zatem uprzejmie za piękne zdjęcie!!


Teraz przyszła kolejk na wynagrodzenie naszych wysiłków, czyli zjazd. A trzeba wiedzieć ze zjazdy z Lubonia (nie licząc szlaku,którym przyjechaliśmy) są baaardzi ciekawe. Nam najbardziej po drodze było czerwonym szlakiem do Mszany Dolnej. Zjazd był wystarczająco extremalny by zadowolić nasze wysublimowane wymagania, a nawet przewyższył nasze możliwości gdyż parę razy zeszliśmy z rowerów. Niestety podnoszący poziom adrenaliny zjazd skończył się jak to zwykle bywa bardzo szybko, został nam jeszcze zjazd asfaltem do Mszany. Nie powiem, też było przyjemnie, parę fajnych zakrętów w których można się było ładnie położyć przy sporej prędkości:) W Mszanie poza zakupami strategicznymi typu woda chleb, banany i kanserwy, nabyliśmy też dwie tubki SuperGlue i sznórówki w celu ratowania moich i Abdula butów, które niestety odklejającymi się coraz bardziej podeszwami sygnalizowały zbliżający się koniec ich użytkowania. Reanimacja jednak pozwoliła nam na zatrzymanie lub choćby spowolnienie tego procesu.


Z Mszany raźno ruszyliśmy na ostatni etap tego dnia, który zielonym szlakiem poprzez Górę Ostrą prowadził nas na Jasień. Góra rzeczywiście była ostra mimo że wznaosi się jedyne 780 m n.p.m. Szlak pod górę był bardzo ciężko przejezdny, dodatkowo prowadził przez pola i ozakowanie był kiepskie, a w zasadzie go nie było. Jednak mimo utrudnień posuwaliśmu się do przodu. Zaczynało trzochę kropić co najbardziej denerwowało chyba Buliego. Nie mieliśmy jednak czasu aby nad tym rozpaczać, do końca dnia zostały już tylko trzy godziny, a my byliśmy wciąż daleko od miejsca noclegu. Ja coraz bardziej nerwowo przeliczałem pozostałe kilometry na czas, przed nami była jescze jedna niewiadoma, czy sklep w Łętowych będzie czynny. Oczywiście żeby było zabawniej, gdy dotarliśmy do lasu szlaku nie było. Krótkie studium mapy poprawiło nam humory, jechaliśmy w dobrym kierunku i szlak zaraz powinien się pojawić. W krótce pojawił się kolejny problem, na drodze siedział zając, nie zareagował na naszą obecnaość ucieczką i mieliśmy różne nieciekawe podejrzenia. Ostatecznie ja pojechałem pierwszy i niestety okazało się że był to bardzo chory zając który już umierał:/ Nie mogliśmy jednak tu nic poradzic a czas nas gonił. Ostatecznie dotarliśmy na szczyt i wąską leśną ścieżką zaczęliśmy jechać w dół. Była to naprawdę dzika ścieżka, gęsto zarośnieta, momentami kończyła się nagle i trzeba było szukać jej dalszego ciągu. Na chwilę zapomnieliśmy o naszych problemach i delektowaliśmy się jazdą, w końcu było w dół i mogliśmy trochę odpocząć, nie martwiąć się niczym gnaliśmy w dół. Z wielkim żalem dotarliśmy do końca ścieżki. Teraz czekało nas kilka kilometrów po względnie płaskim terenie, jednak szlak nadal był słabo oznaczony i kilka razy stawaliśmy aby wyciągnąć mapę. Na szczęście mapy czytać umiemy i dojechaliśmy szczęśliwie do Łętowych do sklepu, który był jeszcze otwarty. Kupiliśmy resztę potrzebnych nam rzeczy, odpoczęliśmy chwilę, zjedliśmy i wypili co nieco i ruszyliśmy do walki z osatnią tego dnia górą.


Jasień ma 1062m i jest trzecią pod względem wysokości górą w Beskidzie Wyspowym. . Jego zbocza są momentami bardzo strome, a do tego kamieniste, przynajmniej jeżeli chodzi o drogi na niego prowadzące. Ja na tej górze byłem już parę razy, raz nawet rowerem i wiedziałem doskonale, że jest przed nami ciężka przeprawa. Zmęczenie które dawało sie już we znaki wyolbrzymiało jeszcze bardziej to co nas czekało. Cały czas nerwowo patrzyłem na zegarek w liczniku i zastanawiałem się czy zdążymy przed zmierzchem. Gdyby się nie udało, a w bacówce nie byłoby nikogo, czekałoby nas zbieranie drewna po ciemku i ciężkie próby rozpalenia ogniska. Chłopaki nie mieli na szczęście tych problemów w głowie nie mieli pojęcia ile jeszcze i jakiej drogi jest przed nami. Jednak jakoś nam poszło, po najgorszym pierwszym odcinku, gdzie nie obeszło się bez podprowadzenia rowerów, dalej jechaliśmy dość sprawnie. W sumie pokonanie tego podjazdu zajęło nam nieco ponad godzinę i w bacówce szczęśliwie zameldowaliśmy się 30 min przed zachodem słońca. Byliśmy szczęśliwi jak cholera:) a na licznikach mieliśmy wszyscy powyzej 100km, czyli żeśmy się z Azarem troszkę pomylili. Nie to jednak było teraz najważniejsze, w bacówce już urzędowała wesoła ekipa, dzieki której nie musieliśmy się martwić ogniskiem. Poszliśmy jednak grzecznie po drewno, potem usiedliśmy coś zjeść. Azar poświęcił się i wszystkim zrobił nad ogniskiem przepyszne kiełbachy, które popijaliśmy wspaniałym piwem. A do okoła nas rozkręcała się impreza, co chwila słyszeliśmy hasło Bawmy się!!! które mocno utkwiło w naszych głowach, my jednak nie mieliśmy zbyt wiele sił na zabawę, a na kolejny dzień mieliśmy zaplanowaną równie wymagającą trasę, chcieliśmy po prostu iść spać. Po skończeniu kolacji, wypiciu browerków i po bani ułożyliśmy się spać. To również nie było proste, gdyż z powodu deszczu ognisko paliło się wewnątrz, nie wiedzieć czemu ktoś uszczelnił dach nad paleniskiem i gęsty dym z mokrego drzewa wypełnił całą chate. My dodatkowo mieliśmy górne prycze na których było gorzej. Całkiem serio obawialiśmy się udusić w tym dymie, ale na szczęście znaleźliśmy w miarę dobrze wentylowane miejsce gdzie sie ułożyliśmy. Snu pożądnego jednak nie mogliśmy zaznać, bo na dole impreza trwała w najlepsze. Jednak nasz wyczyn, przyjechanie tu na rowerach bezpośrednio z Krakowa robił wrażenie i nie próbowano nas już więcej wciągnąć do zabawy. Do połowy nocy słychać było jeszcze nawoływania Bawmy się!! potem jednak i one ucichły, tam gdzie promile mówią dobranoc:)




Dzień drugi – Turbacz extreme


Rano oczywiście największym problemem było zebranie się i wyruszenie w drogę. Buli nalegał żeby wskoczyć na rumaki już o 7, jednak zanim wszscy wstali... zjedli odpowiednio i jeszcze kontrolnie nasmarowali łańcuchy i oglądneli reszte osprzetu...
Wyruszyliśmy z Jasienia wczesnym rankiem zaraz po 9, pogoda była dla nas wymarzona, trochę poniżej 20 stopni i chmury, które broniły nas przed palącymi promieniami słońca. Niestety też przysłaniały widok na coponiektóre szczyty, ale cóż nie można mieć wszystkiego. Buli krótko zaprorokaował, że z tych chmur deszczu dziś nie będzie, cóż my nie byliśmy tego tacy pewni, ale nikt nie podjął dyskusji. Cóż może byliśmy jeszcze trochę zaspani i niezbyt wypoczęci. Jednak każdy ostatecznie się obudził na zjeździe z Jasienia żółtym szlakiem. Szlakiem tym mieliśmy dojechać na najwyższy szczyt w Gorcach czyli Turbacz. Pierwszym, który gwałtowniej został obudzony był oczywiście Azar, który został powalony przez podstępną koleinę. Na szczęście skończyło się na niewielkich obrażeniach i pojechaliśmy dalej . Ku naszemu niezadowoleniu okazało się że jednak mamy jeszcze kawałek pod górę (nikt mapy tak dokładnie nie sprawdził) a była to mała góra Myszyca. Azar i Buli nie byli zbyt bojowo nastawieni i pokornie zsiedli z rowerów, my z Abdulem walczyliśmy dzielnie i większość przejechaliśmy. A potem była cudowna techniczna ścieżka która dała nam wiele radości, a i jakś gleba chyba znów była:) W końcu dotarliśmy do miejscowości Rzeki, gdzie oprócz dwóch sklepów w któ®ych się zaopatrzyliśmy była duża mapa okolic. Potrzeba było takiej dużej mapy żebyśmy zauważyli że znacznie wygodniej będzie nam zdobyć Turbacz zmieniając szlak na niebieski.


Tak więc po posileniu się bananami, Lionami, drożdżówkami itp ruszyliśmy na niebieski szlak do Przełęczy Borek. Szlak wiódł asfaltem, który stawał się coraz bardziej dziurawy, potem była to kamienista droga, by ostatecznie stać się zwykłą ścieżką. Jednak cały czas jechaliśmy w górę strumienia i co zapewniało nam stałe wznoszenie przy przyjaznym nachyleniu po całkiem niezłej nawierzchni. Oczywiście kilka miunut po wyruszeniu z Rzek zaczęło kropić, co skwapliwie wytknęliśmy Buliemu. Na początku było nawet zabawnie, ale deszcz przybierał na sile i stopniowo przemakaliśmy. Jednak drogę umilały nam coraz ciekawsza droga i atrakcje zoologiczne typu sarna i salamandry. Po kilkudziesięciu minutach jazdy w deszczu byliśmy zupełnie przemoczeni, każdy reagował na to inaczej, ja byłem zupełnie z tym pogodzony i po prostu wiedziałem że i tak zostaje nam tylko jechać do przodu. Azar bąkał pod nosem że ostatnio na Turbacz wychodzi zawsze przemoczony, Buli natomiast pokrzepiał wszystkich mówiąc że po prostu jesteśmy twardzi i wogóle. Abdulowi natomiast but rozklejał się coraz bardziej i to on pierwszy powiedział głośno to z czego już wszyscy zdawali sobie sprawę: Z Turbacza zjeżdżamy do Rabki i jedziemy do domu. Niestety atak na pasmo Lubania trzeba było przełożyć na inny termin. Ze smutkiem po cichu przyznaliśmy mu rację i kręciliśmy dalej. W końcu dotarliśmy do końca szlaku, a Buli oznajmił nam że już wie gdzie jesteśmy i teraz czeka nas więcej chodzenia niż jeżdżenia. Specjalnie nikt się tym nie wzruszył, bo wszyscy stali przemoczeni i po prostu chcieli dostać się w końcu do schroniska i napić się czegoś ciepłego.

Po krótkiej przerwie na wykręcenie rzeczy i wszamanie małego co nieco ruszyliśmy dalej. Rzeczywiście musieliśmy trochę podprowadzić, ale dalej już dało się jechać. Czasami było naprawdę ciężko, potrzeba było techniki i zawziętości, albo dobrego przykładu. Właśnie Abdul jadący przede mną swoją postawą mobilizował mnie do jazdy mimo wszystko. Buli i Azar nie mieli tyle chęci i podprowadzali więcej niż my. Walczyliśmy z tą ścieżką ponad pół godziny, okupione to było całkiem poważna glebą Buliego, a także tajemniczym wypadkiem Abdula na zasadniczo prostym odcinku (okazało się, że zaplątał się w sznurówkę reanimująca jego SPD'a:]), ale w końcu ku wielkiej naszej radości dotarliśmy do schroniska. Tutaj niektórzy zamówli żurek a inni wrzątek, też na żurek. Przy okazji wysłaliśmy kilka smsów co by się dowiedzieć jakie mamy pociągi z Rabki. Nasz błogi odpoczynek przerwany został drastycznie wieścią, że pociąg jest za dwie godziny.


Wskoczyliśmy więc na nasze wspaniałe maszyny i ruszyliśmy czerwonym szlakiem, na początku pełni werwy gnaliśmy co sił, gdy tylko przeskoczyliśmy przez szczyt naszym oczom ukazał się krajobraz po pogromie!! Na ogromnej przestrzeni cały las został powalony przez wiatr, wyglądało to strasznie, a jeszcze gorsze było to że musieliśmy się jakoś przez to przedostać i to nie gubiąc szlaku!!! Jakoś się jednak udało, mimo że dał się odczuć brak kompasu jakoś znaleźliśmy właściwą drogę. Tu się jednak problem dopiero zaczynał, starciliśmy bowiem trochę czasu, do Rabki było daleko, a warunki po deszczu były naprawdę ciężkie. Starałem się jakoś pospieszać chłopaków, ale każdy jechał tak szybko jak mógł, a niestety nie wszyscy mogli tyle samo i Buli który już dziś prawie się połamał ani myślał żeby puścić się na zjeździe. Na domiar złego właśnie on zaliczył pierwszy glebę. Oprócz niego rajcowała nas bardzo ta sytuacja, było w tym trochę szaleństwa ale czuliśmy się z tym wspaniale. Pędziliśmy tak nie spotykając praktycznie nikogo, bo szlak był zamknięty ze względu na powalone drzewa. Pędziło się naprawdę świetnie, już byliśmy na ostatnim zakrętem przed Starymi Wierchami, gdy Abdul zachaczył o korzeń widmo i fiknął klasyczne OTB. Niestety upadł na prawą rękę (którą 2 lata wcześniej złamał) i sytuacja nie wyglądała dobrze. Przy okazji rozwalił jeszcze kolano ale to był akurat pikuś. Staliśmy chwilę próbując ogarnąć jakoś sytuację, gdy od schroniska przyszedł facet w moro i pyta się co się stało, bo było słychać az w schronisku!! Trochę nas poraziło to zdanie, ale powiedzieliśmy co i jak. Chłopak wyciągnął bandaż i opatrzył rękę która wyraźnie napuchła. W tym momencie wiedzieliśmy że na pociąg nie ma co się spieszyć. Ostatecznie Abdul zszedł do Rabki z dobrym człowiekiem który udzilił mu pomocy a my pojechaliśmy dalej i mieliśmy na niego czekać. W minorowych nastrojach ruszyliśmy ze schroniska, ja ociągałem się najbardziej i jechałem ostatni. Buli już wjeżdżał w las, gdy usłyszałem że Abdul coś jeszcze krzyczy. Okazało się że ruszyliśmy złą drogą i zjechalibyśmy do Klikuszowej!! Cóż zawróciliśmy i pognaliśmy dalej, los Abdula nie dawał nam spokoju, ale z każdym obrotem korb jechało nam się coraz lepiej. I gdy już było całkiem przyjemnie, nagle do naszych uszu doszedł głuchy odgłos wystrzału.... była to opona Azara. Starałem się jak mogłem naprawić ją przy pomocy dużych łatek, jednak nie udała się ta sztuka. W między czasie wyprzedzil nas Abdul oferując swoje koło (rowerowi nic się nie stało). Wtedy jeszcze myśleliśmy że sobie poradzimy, niestety nie udało się. Stanęło na tym że Azar (wytrawny górski piechur) dogoni Abdula i razem dojdą do Rabki. Zastanawialiśmy się też z Bulim, który z nas będzie następny:/

Do Rabki dotarliśmy jednak bez nowych przygód, kupiliśmy sobie żarcie i bilety na ostatni osobowy Rabka Kraków i odliczaliśmy czy Azar z Abdulem zdążą. Jeśli nie musieli by wracać Expresem z Chabówki. Minuty leciały a ich nie było, chcieliśmy bardzo jechać z nimi, ale również chcieliśmy być jak najszybciej w ciepłych domach, gdzie czekała kąpiej i suche rzeczy. Nie sposób oddać napięcia jakie nam się udzielało, dzwoniliśmy do siebie kilka razy, w końcu dwóch jakże oczekiwanych rowerzystów wpadło na dworzec Rabka Zdrój, rzucili się do kas, a my przejęliśmy rowery i byliśmy gototowi zatrzymać pociąg. W końcu udało się z budynku dworca z biletami wypadli na peron Azar z Abdulem i.... usłyszeli komunikat, że pociąg do Krakowa jest opóźniony o 30min:) Popatrzyli się na nas trochę krzywo, ale coż na prawdę nie wiedzieliśmy o tym. Dodatkowe pół godziny wykorzystaliśmy na uzupełnienie zapasów, a także wstępne uprzedzenie rodziców Abdula. Gdy już znaleźliśmy się w pociągu z ulgą otworzyliśmy browary i zaczęliśmy snuć plany, kiedy to uda nam się pokonać Pasmo Lubania. W Krakowie leniwie rozjechaliśmy się do domów, a Abdul na pogotowie, na szczęście okazało się że ręka jest tylko skręcona w nadgarstku. I tak skończyła się ta wyprawa podczas której mogliśmy się znów przekonać że w górach nie ma żartów.

Autor relacji:

miszczu komin


Uczestnicy:

abdul
Artur
azari
Piotr Idzi
Buli buli
Dominik Grządziel
miszczu komin
Przemek Mrozek

Zdjęcia:

Tagi:

Turbacz Jasień Luboń Wielki Rabka

Komentarze:

brak

Dodaj komentarz: