Data: 27.08.2006, niedziela

IV Krakowski Maraton MTB

Trasa: trasa maratonu :)
Dystans: 75 km
Rowerzystów: 5
Gleb: 2
Gum: 0
Charakterystyka:
Wyścig / Maraton
Ostatni weekend sierpnia urasta do rangi tradycji, a może już nawet swoistego święta wśród miłośników MTB. W centrum uwagi tego światka znajdują się wtedy krakowskie Błonia, na które tłumnie przybywają rowerzyści z różnych stron kraju i nie tylko, by wystartować w jednym z najważniejszych i najlepiej obsadzonych polskich maratonów rowerowych. W Krakowie po prostu trzeba wystartować, szczególnie kiedy się mieszka tutaj, albo w okolicy.

Dlatego właśnie Warczące Szprychy, z moim skromnym wsparciem wystawiły po raz kolejny reprezentację na tyle liczną, by móc zdobyć w Krakowie punkty do klasyfikacji drużynowej. Większość z nas w okresie poprzedzającym imprezę nie miała za wiele wspólnego z jeżdżeniem na rowerze, ale to nie był wystarczający powód by odpuścić. Skład miał być nieco szerszy, ostatecznie do obrony barw szprychowych przystąpiło 5 osób: Azar, Paweł, miszczu Komin, MC i ja.

Pogoda jak co roku była fantastyczna, podobnie jak atmosfera na starcie… mnóstwo znajomych twarzy pośród tłumu rowerzystów, gesty pozdrowienia, pogawędki, rozmowy – na tematy rowerowe oczywiście:) W naszym wypadku najgorętszym wątkiem była nowa maszyna MCego, który zmienił zabytkowego hardtaila (w praktyce od dłuższego czasu nie tylko tył był twardy) Marina, na nowego fulla. Jak się z czasem okazało, równie spektakularna zmiana dokonała się w osobowości tego człowieka, ale… to już inna historia;)

W końcu rozmowy zostały przerwane uroczystym odliczaniem i sygnałem do startu. Ruszyliśmy natychmiast do boju? O nie, nie tak szybko. To musiało chwilę potrwać, zanim pół tysiąca rowerzystów przed nami się pozbierało, ale… te drugie pół tysiąca za nami musiało czekać jeszcze dłużej! Kiedy udało nam się ruszyć zaczęliśmy ciężką walkę z tym wielkim trawnikiem w środku miasta, który jest tak masakrycznie nierówny, że potrafi dać bardziej w kość, niż niejeden stromy podjazd. Szybko sobie w naszej ekipie zniknęliśmy z oczu, rozjeżdżając się w tłumie, niedługo potem nastał uwielbiany przeze mnie moment, kiedy rozpędzony tłum maniaków MTB wypada z Błoń na asfaltową ulicę i swoimi uzbrojonymi w agresywny bieżnik oponami zaczyna generować hałas przypominający nalot bombowy:) Początek trasy był tradycyjny i sprawdzony – krótka przeprawa bocznymi uliczkami przez miasto i podjazd pod Zoo w Lasku Wolskim. Dostatecznie długi i wystarczająco szeroki, by stawka mogła się swobodnie przetasować, tak by znacznie słabsi nie przeszkadzali później tym mocniejszym na węższych ścieżkach w terenie. Na podjeździe spotkałem Azara, ale po krótkiej pogawędce, w wyniku chwilowego przypływu energii, udało mi się go zgubić. Przejazd przez Lasek był stosunkowo szybki, następnie aż do lotniska w Balicach pokonywało się raczej mało ciekawy odcinek dojazdowy, zwieńczony bufetem i wjazdem na pętlę. Dalej, po szybkim dojeździe asfaltowym do Morawicy, rozpoczynał się długi podjazd szutrowy, wieńczony wspaniałą nagrodą za jego zdobycie… obłędnym zjazdem malowniczą, leśną doliną Półrzeczki. Jej prawdziwy urok można jednak poznać tylko wtedy, gdy jedzie się tam do góry… w przeciwnym wypadku trzeba się koncentrować tylko na drodze:) Pod koniec tego zjazdu nieco się zakorkowało, bo prawie wszyscy omijali szeroką jak droga kałużę głębokiego błota. Ponieważ tego dnia generalnie było sucho, postanowiłem również obejść ten ewenement, by nie ryzykować pogorszenia działania napędu w wyniku poważniejszego ubłocenia. Wszystko co dobre szybko się kończy i za chwilę znowu trzeba było jechać pod górę. Stromy i techniczny podjazd, pod koniec którego dogonił mnie zdziwiony tym faktem MC, z którym dość równo jechaliśmy następnych kilka kilometrów. Po kolejnym, leśnym i obłędnym zjeździe wypadliśmy na nowo wybudowaną, specjalnie na maraton szeroką kładkę, która położyła kres wszelkim czarnym scenariuszom, co do bezpieczeństwa przekraczania rzeki Sanki przez uczestników wyścigu. W Czułowie zaczęła się pętelka przez Zimny Dół (podjazd) i Zręby (zjazd), kończąca się kilkanaście metrów (jadąc asfaltem) dalej, już w Baczynie, wiosce, w której mieszkam. Oczywiście na szczycie podjazdu był punkt kontrolny, sprawdzający, czy ktoś nie uległ pokusie skrócenia trasy, bo pominięcie tej pętelki byłoby bardzo dużym zyskiem czasowym. Razem z MCim, po uczciwym objechaniu wspomnianego fragmentu rozpoczęliśmy równocześnie wspinaczkę stromym asfaltowym podjazdem w Baczynie. Niestety w tym momencie dopadł mnie straszliwy kryzys, ledwo byłem w stanie jechać na młynku i mogłem tylko popatrzeć na plecy MCiego, który odjechał mi niczym Armstrong Ulrichowi na ostatnim podjeździe etapu Tour de France. Na moim własnym terenie! Zabolało… ta zniewaga krwi wymaga, ale może kiedyś się odegram;) A póki co wyrazy uznania, bo nie tylko ja pojechałem tam słabo, ale i MC pociągnął naprawdę świetnie. Nie było mi dane zobaczyć go więcej na trasie wyścigu. Po okrutnych męczarniach wytoczyłem się na szczyt tego podjazdu, by następnie leśnymi wądołami doczołgać się do bufetu, gdzie odzyskałem nieco sił. Dalej był przyjemny szutrowy odcinek przez Bukową Górę i techniczny zjazd do Nielepie. Tam znowu pod górę, zdychając już trochę mniej niż w Baczynie, z zaciśniętymi zębami wspinałem się napędzany wizją coraz bliższego spotkania z legendarnym zjazdem w Kochanowie… wąskim i stromym leśnym wąwozem, który zawsze budzi wiele emocji, szczególnie w czasie wyścigu. Dlatego na jego dole stoją w trakcie imprezy ratownicy. Przejechałem go bardzo spokojnie, bo ze względu na tłumek ludzi nie dało się pokonać go zbyt szybko. Jak to po zjeździe przyszedł czas na podjazdy… leśne i strome, miejscami musiałem podprowadzać, nie zawsze tylko ze względu na techniczną trudność ich pokonania… chwilami po prostu już nie mogłem. Kiedy się z nimi uporałem miałem tak dość, że przez resztę kilometrów dzielących mnie od bufetu w Balicach, gdzie wybierało się między dystansami Mega (69,6 km) i Giga (104,4 km), rozmyślałem jak ja wytłumaczę mojej Ukochanej, że wymiękłem i pojechałem na ten krótszy. Nie udało mi się jednak znaleźć wystarczająco dobrego powodu, dlatego mówiąc w myślach sam do siebie „Ty idioto!” wpakowałem się na drugą pętlę atakując dystans Giga.

Druga pętla, to jest zawsze inny świat. Wokoło nie ma już tylu konkurentów, walka staje się bardziej samotna, tempo nieco spokojniejsze i bardziej wyrównane, ponieważ nie ulega się co chwilę pokusom dogonienia kogoś, bo rzadziej ma się kogokolwiek w zasięgu wzroku. Dzięki temu ustabilizowaniu rytmu jazdy byłem w stanie, co prawda ciągle z trudem, ale jednak kontynuować zmagania z trasą. Powoli, przełamując kolejne momenty słabości objechałem drugą pętlę. Bez większych przygód, może poza zjazdem w Kochanowie, który tym razem był pusty i pozwoliłem sobie na znacznie więcej, przez co musiałem się bronić przed glebą po wpadnięciu w koleinę – na szczęście skutecznie:) Równie szczęśliwy był dla mnie fakt, że w Balicach nie można było już pojechać na trzecią pętle i po bufecie mogłem z czystym sumieniem przyjąć kurs na Kraków;) W Kryspinowie minąłem gościa, któremu musiałem założyć dubla, bo mimo mojej słabej formy, miał zbyt czysty dres i zbyt białe adidasy, by mógł pojechać dwie pętle szybciej ode mnie. Natomiast na podjeździe pod obserwatorium popełniłem lekką gafę, bo dogonił mnie jakiś młody, całkiem chyżo pomykający koleś, któremu w krótkiej rozmowie wspomniałem, że jadę długi dystans, będąc pewnym, że on również. Niestety tak nie było, więc pewnie go nieco podłamałem, szczególnie, że w Lasku poczułem niespodziewany przypływ energii i mu odjechałem. Świadomość bliskości mety dobrze na mnie podziałała, więc szybko znalazłem się na wałach Rudawy, gdzie myknąłem pod koniec jeszcze jednego zawodnika, by za chwilę wpaść na Błonia, którymi do mety trzeba było przejechać w tym roku nie 100-200 metrów, ale dobry kilometr!

Ten finisz, to co roku wielki dramat wyścigu, szczególnie kiedy jest taki długi. Byłem na kilku górskich maratonach, gdzie końcówka była pod górę i wierzcie mi, że jest to pikuś w porównaniu z grzaniem na koniec po płaskich Błoniach. Ta nawierzchnia, to chyba największe przekleństwo rowerzystów: za bardzo trzęsie, by móc jechać na siedząco i zbyt męczy, by to robić na stojąco. Nie wiadomo co ze sobą zrobić, ciągle miota się między jednym rozwiązaniem a drugim. Być może na fullu nie jest tak źle (o tym Wam pewnie napisze MC w komentarzu), ale na hardtailu istna masakra! Szczególnie kiedy jeszcze jest z kim na tym finiszu walczyć o pozycję, wtedy jest to bardzo bolesny pojedynek… fizyczny i psychologiczny – przegrywa ten, kto się pierwszy złamie. Ja na szczęście tym razem miałem bezpieczną przewagę nad wyprzedzonym wcześniej zawodnikiem i nie musiałem się tak bardzo szarpać, ale na metę i tak wjechałem podpierając się językiem;)

Sześć godzin i dwadzieścia jeden minut przyszło mi spędzić na trasie – najdłużej w tym roku. Nie pojechałem zbyt efektownie, nie zająłem wysokiej pozycji w wyścigu… ale uparłem się i mimo braku sił dałem radę przejechać długi dystans i to jest dla mnie najważniejsze. No i chyba tego właśnie gratulowała mi reszta szprychowej ekipy, którą cudem udało mi się jeszcze zastać na mecie, bo jechali średni dystans i byli tam już dawno. Tu na wyróżnienie zasługuje MC, który osiągnął najlepszy wynik. Ale tak naprawdę spisała się cała nasza warcząca drużyna, bo wszyscy dojechali do mety i dostaliśmy punkty do klasyfikacji drużynowej.

Maraton krakowski, choć trasa była naprawdę fajnie wytyczona, nigdy nie będzie dorównywał prawdziwie górskim imprezom tego typu. W gruncie rzeczy dla lokalnych rowerzystów nie jest specjalną atrakcją, bo jest to tylko trochę szybsza wycieczka za miasto, a do tego jest jeszcze ten wredny finisz na Błoniach. My jednak naprawdę, na swój sposób go kochamy. Mimo tych wszystkich wad, ma jednak sporo zalet. Przede wszystkim to, że jest po prostu, taki… nasz.

Autor relacji:

Sara sara

login nr m-ce open m-ce kat. czas rating open rating
mc
M2
1944 210 / 738 114 / 330 03:39:46 70,666% 70,666%
azari
M2
1099 390 / 738 194 / 330 04:07:07 62,845% 62,845%
miszczu komin
M2
2040 539 / 738 254 / 738 04:31:41 57,162% 57,162%
paweł
M2
2720 615 / 738 282 / 738 04:47:34 54,005% 54,005%

* rating - czas zwycięzcy kategorii / czas zawodnika
** rating open - czas zwycięzcy wyścigu / czas zawodnika



Uczestnicy:

azari
Piotr Idzi
Gleby: 1
mc
Michał
Gleby: 1
miszczu komin
Przemek Mrozek
paweł
Paweł Idzi
Sara sara
Michał Sarapata

Zdjęcia:

Tagi:

Maraton Krakowski

Komentarze:

brak

Dodaj komentarz: