Data: 17.09.2006, niedziela

Intel Powerade BikeMaraton Istebna

Ten wyjazd znalazł się na 8. miejscu w rankingu najlepszych wyjazdów w sezonie 2006

Trasa: maratonu;)
Dystans: 59 km
Rowerzystów: 3
Gleb: 0
Gum: 1
Charakterystyka:
Wyścig / Maraton
Wyjazd górski
Co roku na sezon wyścigowy składa się wiele wyścigów, które dumnie szczycą się mianem MTB. Niestety wiele z nich z prawdziwym kolarstwem górskim nie ma wiele wspólnego, lub jak już ma to rozgrywana jest w Sudetach, czyli w zasadzie poza naszym zasięgiem. Jednak każdego roku są także perełki, prawdziwe górskie maratony rozgrywane w Beskidach. Stanowią one esencje tego czego szukamy w maratonach: mordercze podjazdy, karkołomne zjazdy, kilometry trasy usłanej kamieniami, korzeniami i wszelkimi innymi gadżetami, które szosowcom spędzają sen z powiek, a nas mobilizują do walki.


Właśnie taki maraton odbywał się w Istebnej. W końcu także organizatorzy poszli po rozum do głowy i zaprzestali organizowania zakończenia sezonu MTB na 200 kilometrowej asfaltowej trasie wokół Bydgoszczy. Fakt ten zdecydowanie podniósł prestiż imprezy, pozwolił także na zainteresowanie wyścigiem nietuzinkowych osób świata MTB. Na starcie w Istebnej stanął bowiem sam ojciec kolarstwa górskiego Gary Fisher czy też Zawodowa Grupa Kolarska LOTTO razem z nimi ścigali się pozostali zawodnicy, pasjonaci i miłośnicy tego pięknego sportu. Możliwość rywalizacji w takim gonie była jedną z większych atrakcji tej imprezy.


Warczącą ekipę w Istebnej reprezentowali bracia Idzi oraz ja (czyli Miszczu). Dla mnie po przeprowadzce do Cieszyna maraton ten odbywał się w zasadzie koło domu, jednak rower miałem akurat w Krakowie. Chłopaki przyjechali do Istebnej dzień wcześniej, korzystając z noclegu u swojej cioci Marynki. Przywieźli także mój rower, no i swoje też przywieźli. Ja natomiast przyjechałem rano PKSem, który chyba nie był pospieszny, bo jechał długo, dzięki czemu tradycyjnie były dodatkowe stresy przed startem. Ale jakoś dojechał. Potem trzeba było się jeszcze przebrać i wskoczyć na rowery. Moją maszynę w całości przygotował Azar za co chwała mu i dzięki. Miałem nawet na kierownicy profil trasy!!


Gdy już byliśmy gotowi pojechaliśmy do biura zawodów. Tam oczywiście rządził nieopisany chaos, dezorganizacja i przepychanki w kolejkach. No cóż po dopełnieniu wszelkich koniecznych formalności mieliśmy okazję popatrzeć jak wygląda wyposażenie grupy zawodowej. TIR, masażysta, mechanik rowerki, wywiady... ech. No i Maję z Anią można było zobaczyć:) W okolicy kręcił się też Gary, ale w zasadzie wszyscy już ustawiali się na starcie, na nas też był już czas.


Start, a zarazem meta były zlokalizowane na miejscowym boisku. Przed startem oczywiście miały miejsce gorące dyskusje na temat trasy, jej najtrudniejszych miejsc, lokalizacji bufetów, nawierzchni i wszystkiego co warto wiedzieć przed startem. Rozmowy ucichły na chwilę, gdy spiker zaczął odliczanie. Po chwili czołówka wyjechała ze stadionu na ulicę w asyście pilotów na motocyklach, a my zaczęliśmy debatę w tradycyjnej sprawie ile czasu minie od sygnału startowego do momentu, w którym ruszymy. Tym razem trwało to naprawdę długo. Po starcie był szutrowy zakręt lekko pod górę, który ruszającemu peletonowi sprawiał niewyobrażalne problemy. Dla nas co prawda nie miało to większego znaczenia, po medale tym razem nie jechaliśmy, a za chwilę i tak zaczynał się długi 15-kilometrowy podjazd na którym każdy kto miał nadwyżki energii mógł wyprzedzać do woli. Tutaj Azar mi odjechał, a przez jakiś czas jechałem z Pawłem, który na chwilę mnie nawet wyprzedził. Podjazd długi był niemiłosiernie, starałem się jechać równym tempem, wejść w rytm wyścigu. Nawet mi się to chyba udało. Koniec końców wspinaczka się skończyła, przyszedł czas wytchnienia, a dla mnie jedyna szansa żeby kogoś wyprzedzić, zwłaszcza, że asfalt się skończył i trasa biegła teraz wygodnym leśnym duktem. Zasadniczo było sucho, czasem zdarzały się większe kałuże, ale dla mnie były one dodatkowym miejscem do wyprzedzania. Chociaż zadbani i czyści rowerzyści raczej niechętnie patrzyli jak moja Tequesta ze slickiem, którego znów zapomniałem podmienić raźno pokonuje największe błoto, rozchlapując je dookoła. Gdy udało mi się już wyprzedzić kilka osób i dzięki temu nabrać większej ochoty na jazdę skręciliśmy w leśną drogę, która jak to zwykle składała się z dwóch kolein i pasa środkowego. Jako, że w koleinach były kamienie, korzenie i niewiadomo co jeszcze, wszyscy grzecznie jechali środkiem za jakimś kolesiem, który chyba pierwszy raz jechał po lesie. Pomyślałem w to mi graj! Zjechałem w prawą koleinę, popuściłem hamulce i zacząłem wyprzedzanie... To była najpiękniejsza chwila na tym maratonie:) wyprzedzałem całą kolumnę bezradnych rowerzystów, którzy zapomnieli, że to jest wyścig a nie wycieczka. Niektórzy mieli do mnie nawet pretensję, że niebezpiecznie jeżdżę, jednak ja jechałem spokojnie, gdybym chciał jechałbym jeszcze szybciej. Po wyprzedzeniu 30, może 40 osób dojrzałem Azara. Radość ponownie dodała mi sił po trzech zakrętach byłem już przy nim, by przypomnieć mu, że w dół się też wyprzedza. Pojechałem dalej, Azar starał się mnie trzymać. Wyprzedzałem kolejne osoby, jednak fiesta powoli się kończyła, dojeżdżaliśmy do Kubalonki.


Z Kubalonki trasa prowadziła asfaltem raczej płaskim odcinkiem do Stecówki, było tutaj też trochę podjazdów. Azar mnie dogonił i przez kilka minut jechaliśmy razem. Jednak na każdym pojeździe czułem, że trzymając się Azara po prostu padnę zanim dojadę do mety. Powiedziałem mu żeby na mnie już nie czekał. Spotkaliśmy się jeszcze przy bufecie, ale ja planowałem nabrać więcej sił, a Azar właśnie odjeżdżał.


Wiedziałem, że właściwe uzupełnianie energii i wody jest przy moim braku przygotowania do tego maratonu koniecznością. Dlatego też nie żałowałem sobie i spokojnie jadłem i piłem. Ruszając dalej miałem przed sobą odcinek prowadzący do najwyższego punktu na trasie Ochodzity w Koniakowie. Siłą rzeczy musiało być pod górę. Były także zjazdy i to całkiem niebezpieczne. Oczywiście z nich czerpałem wiele motywacji do dalszej jazdy. Jednak nie wszyscy sobie radzili. Jadący przede mną zawodnik z Mastersów zaliczył naprawdę poważnie wyglądające OTB. Na szczęście maraton miał odpowiednie zabezpieczenie medyczne, a i zasady fair-play nie były nikomu obce, wszyscy się zatrzymali i parę osób zostało aż do nadejścia ratowników, którzy stali kilkaset metrów wcześniej.


Jak to zwykle bywa, po pierwszym bufecie stawka była już raczej poukładana i w zasadzie jechało się z tymi samymi osobami, z tym, że na zjazdach ja wyprzedałem, pod górkę mnie wyprzedzali. Oczywiście fakt ten nie umknął moim towarzyszom, komentarze były jednak przyjazne, a nawet puszczali mnie przed zjazdami. Swoją drogą na najcięższych podjazdach też byłem górą bo często byłem jedynym w stawce, który nie zsiadał z roweru, dzięki czemu oczywiście miałem pierwszeństwo. Tak było między innymi z podjazdem na szczyt Ochodzity. Dodatkowo dzięki temu wszyscy robili mi zdjęcia:) Po zdobyciu najwyższego punktu trasy, oczywiście musiał być zjazd. Ostrzyłęm sobie zęby na ten odcinek już od kilku kilometrów, tym bardziej, że profil trasy jednoznacznie pokazywał, że zjazdu będzie ponad 10km. Wyobrażałem sobie ile ludzi mogę wtedy wyprzedzić i jak mocno podbudować swoje morale. Niestety rzeczywistość okazała się brutalna. Zjazd ze szczytu owszem prowadził fantastycznym singletrackiem, stromym i mocno zawijanym jednak wyprzedzić tu kogoś było co najmniej ciężko. Następnie było trochę asfaltu i skręcaliśmy w leśną drogę utwardzoną kamieniami. W zasadzie określenie kamerdolce lepiej oddaje sytuacje. Kamienie były raczej z tych większych i w przypadku nie posiadania dobrej amortyzacji, fragment ten stawał się męczarnią. Moja stara Judyta zdecydowanie nie byłą wystarczająca. Dla mnie to był dramat, kilka kilometrów monotonnej kamienistej drogi, na której nie dało się ani dobrze rozpędzić ani odpocząć, o siadaniu na siodełku już nie wspomnę. Generalnie oprócz nabawienia się bólu pleców, przemęczenia rąk, moja psychika została zdruzgotana.


Gdy ku mej wielkiej radości skończył się ten odcinek wiedziałem, że wkrótce będę musiał kupić nowy amortyzator. W tym momencie należało się jednak skupić na pozostałej części trasy, a trochę jeszcze tego było przede mną. Jechaliśmy teraz super wygodnym asfaltem, dnem doliny. Nie myślałem, że asfalt mnie kiedyś ucieszy, ale w tym momencie był zbawieniem. Dla jeszcze większej poprawy humoru za chwilę pojawił się drugi bufet. Nie było tutaj już tego pośpiechu i nerwowości, który panował na pierwszym bufecie, ale niektórzy się spieszyli. Ja ponownie niespiesznie przystąpiłem do konsumpcji dostępnych smakołyków i uzupełniania płynów. Po zrobieniu niewielkich zapasów ruszyłem dalej. Z asfaltu skręciliśmy w las, gdzie było trochę świeżego błotka. Ku zaskoczeniu kilku osób, które jechały akurat za mną oczywiście wpakowałem się w sam środek kałuży, bo tak było najkrócej. Za sobą usłyszałem komentarze w stylu aleśmy się wpakowali itp. Okazało się, że ja na slicku przejadę błoto, innym może się nie udać mimo znacznie lepszych opon. Uśmiechnąłem się do siebie i pognałem dalej, bo już widać było zjazd. Gdy na następnym podjeździe dogonili mnie Ci, których zostawiłem w błocie, a potem na zjeździe nawiązał się krótki dialog:

- jak na slicki to szybko zjeżdżasz

- dzięki, zapomniałem zmienić opony przed maratonem

- zapomniałem dodać, że to nie był komplement:/


Powoli zbliżaliśmy się do specyficznego miejsca na trasie maratonu. Trasa prowadziła bowiem przez terytorium Polski, ale także Słowacji i Czech. Jedno z przejść turystycznych, które przekraczaliśmy znajdowało się w miejscu styku granic wszystkich trzech Państw. Stali tam znudzeni Czescy pogranicznicy, zdecydowanie niezadowoleni z perspektywy spędzenia całego dnia w środku lasu:) Nie dumając zbyt długo nad ich nieszczęsnym losem jechałem dalej. Po przejechaniu paru kilometrów po Czeskiej stronie znów wjechaliśmy do Polski w Jaworzynce, meta była coraz bliżej. Oczywiście jednak trasa z Jaworzynki do sąsiedniej Istebnej nie wiodła prostą drogą. Organizatorzy postarali się o kilka dodatkowych kilkometrów z kilkoma raczej stromymi podjazdami. Myślę jednak, że akurat ten odcinek wszyscy zachowają na długo w pamięci z powodu mieszkańców, a zwłaszcza dzieci. Rzadko zdarza się żeby tak wielu mieszkańców było zainteresowanych biegnącym przez ich wioski maratonem. Na tych ostatnich kilometrach przed metą doping kibiców dawał dodatkową mobilizację. Dzieciaki z wielką radością oferowały również dodatkowe usługi takie jak oblewanie wodą i napełnianie bidonów, było to bardzo cenne w dość upalny dzień. Naprawdę jechało się niesamowicie w tak przyjaznej atmosferze. Mimo potężnego już zmęczenia trzeba było się zmobilizować przed metą. Wspaniałą okazją na wyprzedzenie jeszcze kilku osób był stromy podjazd po łące, który większość pokonywała z buta, dalej był już zjazd drogą a następnie skręt do lasu i meta.


Na metę wjechałem uciekając przed zawodnikami, których jeszcze przed chwilą miałem za sobą. Okazało się jednak, że startowali oni na dziko i następna za mną osoba wjechała z dużą dość stratą.


Na mecie oczywiście czekał na mnie Azar, który tak jak w Krakowie dołożył mi pół godziny. Poza tym spotkaliśmy wielu znajomych z Krakowa, którzy oczywiście nas wyprzedzili:) Najbardziej zaimponował nam chyba Gary Fisher, z którym po prostu nie mogliśmy się równać, nawet nie będę pisał ile nas wyprzedził. Gdy już z Azarem wcinaliśmy spokojnie kiełbaski na metę dotarł Paweł, który w ramach dodatkowych atrakcji zaliczył na trasie jeszcze gumę. Oczywiście był bez dętek i pompki, ale ktoś mu pomógł.


Maraton zakończyliśmy we wspaniałych nastrojach. Pokonanie tej wymagającej trasy i naprawdę niepowtarzalna atmosfera wyścigu dawały dużo radości. Na pewno będziemy chcieli jeszcze kiedyś wystartować w tym wyścigu.


Autor relacji:

miszczu komin

login nr m-ce open m-ce kat. czas rating open rating
azari
M2
1099 427 / 578 190 / 239 04:25:58 57,451% 57,451%
miszczu komin
M2
2040 512 / 578 217 / 239 04:47:23 53,169% 53,169%
paweł
M2
2720 564 / 578 237 / 239 05:36:57 45,348% 45,348%

* rating - czas zwycięzcy kategorii / czas zawodnika
** rating open - czas zwycięzcy wyścigu / czas zawodnika



Uczestnicy:

azari
Piotr Idzi
miszczu komin
Przemek Mrozek
paweł
Paweł Idzi
Gumy: 1

Zdjęcia:

Tagi:

brak

Komentarze:

brak

Dodaj komentarz: