Data: 7.10.2006, sobota
Od strony organizacji i planowania wyjazd opracował Azar, udało mu się zebrać pokaźną pięcioosobową ekipę, w tym Pablosa, który powracał po dłuższej przerwie. Jako że do dyspozycji mieliśmy tylko auto MCiego, Buli z Azarem jechali pociągiem a reszta, czyli MC, Pablo i ja jechaliśmy autem. Szczęśliwie wszyscy na czas władowali się do zaplanowanych środków komunikacji i jeszcze przed świtem pędzili do Rabki. Ekipa samochodowa pojawiła się oczywiście nieco wcześniej i po zrobieniu zapasów, spokojnie przygotowała rowery i czekała na resztę zaraz przed początkiem terenowej części szlaku. Buli z Azarem po wyjściu z pociągu od razu ruszyli nam na spotkanie jadąc czerwonym szlakiem. A my czekaliśmy… czekaliśmy… i gdy minęło już pół godziny od przyjazdu pociągu doszliśmy do wniosku, że chyba coś jest nie tak. Oczywiście okazało się, że wniosek ten był jak najbardziej słuszny, gdy przez telefon Azar powiedział, że przez chwilę szlaki im się zgubił, o razu pewne było, że zgubili akurat ten fragment szlaku, na którym na nich czekaliśmy. Tak właśnie zaczęła się ta wycieczka, była to jednak tylko błahostka, później wyszło jeszcze kilka poważniejszych pomyłek Azara, ale po kolei.
Gdy już szczęśliwie spotkaliśmy się wszyscy, pełni optymizmu zaczęliśmy wspinaczkę. Chłód jesiennego poranka szybko ustąpił pod wpływem słońca, które królowało coraz wyżej na bezchmurnym niebie. Była po prostu wymarzona pogoda na taką wyprawę. Humory oczywiście nam dopisywały, nawet Azar po ciężkim nocnym tournee po knajpach pomimo pustyni w gardle, był jak zawsze wesoły. Może jechał trochę wolniej, ale nie odstawał specjalnie, gdyż Pablo i ja też pedałowaliśmy trochę słabiej. I tak pośród rozmów jak najbardziej rowerowych, ale nie tylko dotarliśmy pod bacówkę na Maciejowej. Po zrobieniu kilku zdjęć, w pięknej jesiennej scenerii ruszyliśmy dalej. Powoli zaczynaliśmy weryfikować obliczenia Azara i już na tym etapie Buli wychwycił, że zgubił on parę kilometrów. Nikt na razie jednak nie zaprzątał sobie głowy tym ile czasu naprawdę przyjdzie nam pedałować. Cieszyliśmy się po prostu piękną trasą, widokami, towarzystwem i tym wszystkim co zapewniają porządne szprychowe wyprawy. Za Starymi Wierchami, miłą przerwą w podjeżdżaniu były sympatyczne zjazdy po lekko kamienistych, krętych leśnych drogach, urozmaiconych czasem błotem, hopkami lub kałużami. Była to wspaniała okazja żeby puścić wodze ułańskiej fantazji i choć troszkę zaspokoić głód adrenaliny. Niestety znacznie wzrasta wówczas prawdopodobieństwo zaliczenia defektu, choćby tak prozaicznego jak przebicie dętki. No i właśnie pędząc ok 30 km/h za Azarem ma radość z jazdy została zmącona odczuciem braku powietrza w tylnym kole. Czekał nas przymusowy postój. Z drugiej jednak strony miałem okazje pochwalić się moją nową pompką Crank Bros. :) Zanim jednak mogłem ją użyć trzeba było ściągnąć oponę, co było dość karkołomną rzeczą, jednak przy pomocy Buliego udało się.
Pompka mimo małych wbrew wątpliwościom na temat jej wydajności okazała się całkiem skuteczna. Gdy mój rower znów był sprawny, wszyscy przytaknęli propozycji Buliego, że limit usterek na dziś jest już wyczerpany. Powoli zaczynaliśmy sobie zdawać sprawę, że ta wycieczka nie skończy się tak jak planowaliśmy, jednak póki co pozostawało nam tylko jechać dalej, przed nami wciąż był Turbacz. Więc jechaliśmy, wciąż podziwiając piękne widoki, czasem przystając by zrobić zdjęcia, czasem zsiadając z rowerów z powodu zbyt dużej ilości kamieni na podjeździe. Ot po porostu zmagając się z podjazdem, kto jeździł po górach wie o czym mowa. Przed samym szczytem niepostrzeżenie uciekł nam szlak, w zasadzie nikomu to nie przeszkadzało, że ominęliśmy wierzchołek Turbacza, gdyby nie Azar. Azar na Turbaczu był już wiele razy, ale jakoś taki fatum go prześladuje, że zawsze właśnie w tym miejscu gubi szlak i nigdy jeszcze na szczycie Turbacza nie był. W zasadzie żadna strata bo i tak nie ma tam nic ciekawego, jednak Azar był nieco zawiedziony.
Tym sposobem dotarliśmy pod Schronisko PTTK na Turbaczu. Tu skorzystaliśmy z okazji do zasłużonej przerwy na wypełnienie żołądków, pamiątkowe zdjęcia i poczucie satysfakcji;) Z drugiej strony mieliśmy już wyraźne opóźnienie i jasnym stało się, że ma szans żeby po zaliczeniu pasma Lubania zdążyć na pociąg powrotny do Krakowa. Pragnęliśmy jednak wykorzystać wspaniałe warunki i kierując się mottem: „Co my nie damy rady???!!”, czy też „Jakoś to będzie” postanowiliśmy pojechać dalej.
Na początek było cudownie, bo czekał nas zjazd z Turbacza. Co prawda wzmożony ruch pieszy nakazywał zachowanie choć drobiny ostrożności, jednak nie przeszkadzało nam to w rozpędzaniu naszych rumaków do prędkości 50km/h. Zjazd był początkowo „na krechę” dość szeroką ścieżką, z pięknymi widokami na Beskidy Wyspowy, Sądecki Pieniny i Gorce. A jesień była piękna tego roku, więc czasem nawet zatrzymywaliśmy się by zawiesić oko na tych cudnych panoramach. Niestety jeden z tych postojów bardzo niekorzystnie odbił się na naszym morale. Azar uświadomił nam na co się porywamy pokazując Pasmo Lubania. Miny nam mocno zrzedły na widok masywnego pasma, do którego droga prowadziła przez nisko położoną przełęcz. Wiedzieliśmy, że będzie ciężko i że musimy dać radę, jednak przeciwnik budził respekt.
Póki co zostawała nam radość ze zjazdu, długiego zjazdu, który z każdą chwilą robił się coraz ciekawszy. Szeroka z początku ścieżka coraz bardziej zwężała się, kierując jednocześnie w stronę lasu. Na tym fragmencie zaliczyłem dość niefortunnie upadek. Jadąc dość szybko na lekkim zakręcie, zlekceważyłem dość niewielkie zagłębienie, przednie koło trafiło jednak tak, że straciło przyczepność i ułamek sekundy później dostałem niezbyt delikatny pocałunek od Matki Ziemi. Pierwsza gleba na wyjeździe była moja:)
Tak na prawdę zjazd jednak dopiero się zaczynał. Kilkaset metrów dalej wjechaliśmy na strome zbocze usłane korzeniami i kamieniami, tutaj kapitulował Pablo, pozostali także przynajmniej na chwilę sprowadzali rowery. Dalej był już luzik, po prostu super zjeździk, na dole MC nawet zdjęcia robił:)
Koniec zjazdu zwiastował koniec przyjemności. Po zdobyciu Turbacza (1310m) znaleźliśmy się na Przełęczy Knurowskiej () przed Lubaniem (12...m). Tabliczka informacyjna wskazywała: Krościenko 9h, nasze wątpliwości jeszcze się zwiększyły, jednak nikt nie zaproponował skrócenia wycieczki, ruszyliśmy dalej. Trzeba było na nowo znaleźć motywację do mozolnego zdobywania każdego metra przewyższenia. Niestety jak na złość, ledwo co podjechaliśmy kawałek to zaraz był kawałek zjazdu. Nie powiem, ale mocno mnie to zniechęcało, Pablosa zresztą też. Sił mieliśmy coraz mniej, a w oczach wciąż mieliśmy widok 15 kilometrowego pasma, które jest mocno pagórkowate, co znacznie zwiększa przewyższenie. Zresztą ścieżka wcale też nie była łatwa i czasem trzeba było pociągnąć z buta. Robiło się powoli coraz mniej ciekawie, tempo spadło drastycznie, zostawało coraz mniej czasu do zmroku, a my nawet nie byliśmy pewni ile mamy drogi przed sobą. Ciągle tylko jechaliśmy w górę i w dół po mało przyjaznej ścieżce, co uniemożliwiało złapanie jakiegokolwiek rytmu. Po przerwie na żarełko złapaliśmy nieco wiatru w żagle, ale raczej nie na długo, mieliśmy wrażenie, że wpadliśmy w jakąś pętlę bez wyjścia. Z naszych twarzy zniknął poranny optymizm i uśmiechy, w oczach była raczej złość i zaciętość z dodatkiem niepewności.
Nie można jednak nie odmówić atrakcyjności tej trasie. Piękne widoki na Tatry, Jezioro Czorsztyńskie i Beskidy pozwalały odnaleźć radość z jazdy. Także niektóre zjazdy, krótkie, lecz wymagające najwyższej koncentracji dawały satysfakcje... albo ból, gdy się nie dało rady. Ta uwaga znów dotyczy mnie. Zostając na podjazdach, jak zawsze swoją dumę reperowałem na zjazdach, a już najbardziej mobilizuje mnie hasło: ‘tu się nie da zjechać’. Właśnie to usłyszałem od Buliego, który stojąc z MCim ostrzegali resztę ekipy przed stromym skalanym uskokiem. Ale ja, gdzieżbym się zatrzymał, zwolniłem lekko by ocenić sytuację, wybrałem drogę zjazdu i pojechałem. Rower natychmiast zaczął taniec, skacząc na uskokach. Po kilku metrach mogłem się już tylko zastanawiać jak najbezpieczniej się katapultować. Co prawda do namysłu nie miałem wiele czasu, ale jakoś udało się ograniczyć obrażenia do kilku zadrapań. Na szczęcie rower także nie ucierpiał i chwilę później jechaliśmy dalej.
Jazda, mimo że dość ciekawą trasą, w obliczu zmęczenia, oraz nabrzmiewającego problemu powrotu męczyła monotonią. Powoli kończyły się też zapasy jedzenia i picia, a w zasadzie nie było żadnej możliwości modyfikacji trasy, po prostu musieliśmy dojechać do Krościenka. Jednak osiągnięcie Krościenka nie dawało nam nic, mieliśmy samochód w Rabce, do którego mieściły się trzy rowero-osoby. Kwestia, kto ma wrócić autem z MC wprowadzała dodatkowe napięcia. A z Krościenka do Rabki i tak było wg naszej wiedzy 50km. Sytuacja stawała się coraz bardziej krytyczna, a nastroje w ekipie były coraz gorsze. Ja z Pablosem co prawda przezwyciężyliśmy największy kryzys, ale i tak nie mieliśmy za wiele sił. Tym bardziej jednak staraliśmy się wymyślić jakieś wyjście z sytuacji, bo myśl o trasie z Krościenka (do którego niewiadomo kiedy dotrzemy) do Rabki zupełnie podcinała nam skrzydła. Rozważaliśmy opcję noclegu w i powrotu na drugi dzień, wcześniej jednak postanowiliśmy spróbować ściągnąć jakiś własny transport. Pierwszą osobą, która przyszłą nam na myśl był nasz stary znajomy Tomek Wojtyla dysponujący imponująco krótkimi czasami dojazdu. Niestety jednak tym razem nie by skłonny nam pomóc. Kolejnym na liście był Abdul, który w ostatniej chwili zrezygnował z wzięcia udziału w tej wycieczce, miał więc okazję się zrehabilitować:). Ku naszej wielkiej radości, Abdul zgodził się przyjechać do Krościenka. Przystaliśmy więc z Pablosem na długo już forsowaną przez Buliego koncepcję, że w drodze powrotnej ekipa z pociągu wraca z MC.
Rozwiązanie problemu powrotu pozytywnie odbiło się na naszym morale. Wogóle wszystko zaczęło iść jakoś lepiej. Pojawiła się w końcu tabliczka informująca o czasie marszu do szczytu, a i droga nieco się wygładziła, pozwalając na spokojną równą jazdę. Ścieżka często prowadziła po otwartym terenie pozwalając na podziwianie pięknych widoków, które na prawdę można było oglądać bez końca. Ten sielski nastruj obcowania z przyrodą przerwał w pewnej chwili ryk silników. Akurat jechaliśmy wtedy z Pablosem jako pierwsi, postanowiliśmy się zatrzymać w dobrze widocznym miejscu i poczekać na spotkanie. Wiele czasu nie minęło zanim grupka kilku motokrosowców zatrzymałą się koło nas. Zamianiliśmy kilka zdań z tymi sympatycznymi chłpakami, którym, musimy to przyznać zazdrościliśmy w tamtym momencie silników. Zanim pojechali ostrzegliśmy ich jeszcze o reszcie naszej ekipy. Gdy już się od nas oddalili pojawił się jeszcze jeden ostatni motocyklista, z nim wymieniliśmy tylko pozdrowienia. Jednak ociągnięcie na tą krótką chwilę uwagi od prowadzenia motoru, wystarczyło żeby nie zdążył on się schylić przed dość nisko rosnącą gałęzią. Okazała się ona na tyle silna, że ściągnęła naszego kolegę z motoru. Całe szczęście nic mu się nie stało, motor był także sprawny, więc szybko pojechał w ślad za swoimi kumplami. My za to mieliśmy lekki ubaw z całego zdarzenia:) W ogóle to zauważyliśmy, że im więcej tracimy sił tym bardziej wyostrza nam się humor, pomagający przetrwać ciężkie chwile. Właśnie to spostrzeżenie stało się źródłem tytułu wycieczki.
Tak humory dopisywały nam coraz bardziej, czuliśmy, że szczyt Lubania jest już blisko. Potwierdziło się to gdy dojechaliśmy do kolejnego drogowskazu, który wskazywał, że pieszo od celo dzieliłoby nas 30 minut. Na jazdę rowerem zazwyczaj przekłada się to na maksymalnie 10 minut, więc już poczuliśmy smak zwycięstwa. Jednak Lubań postanowił udzielić nam kolejnej, najcięższej tego dnia lekcji pokory. Wystarczyło 200m jazdy, żeby rozbić w pył nasz entuzjazm. Oczom naszym ukazał się las... las stał na stromym zboczu, droga wiodąca na szczyt, nie dość że stroma, to usłana była tzw. kamerdolcami. O żadnej jeździe nie było mowy, cios był straszny. Może najmniej przejął się tym Buli, który raczej szybko zameldował się na górze, jednak reszta stoczyła naprawdę ciężką walkę, z tą górą i samym sobą. Tego co przeżyliśmy zaraz przed szczytem nie będę opisywał, bo i tak by mi się nie udało. Koniec końców zdobyliśmy jednak Lubań. Na szczycie urządziliśmy sobie w pełni zasłużony odpoczynek, zjedliśmy i wypiliśmy do końca to co jeszcze zostało, dzieląc się między sobą. Teraz czuliśmy się wspaniale, no i jeszcze ta perspektywa dłuuugiego zjazdu na uwieńczenie wyprawy.
Gdy w końcu wsiedliśmy z powrotem na nasze rowery, w pobliskiej bazie namiotowej dowiedzieliśmy się o pobliskim źródełku. Trzeba było trochę zboczyć z trasy, ale woda była potrzebna. Ruszyliśmy dalej, hmmm bardzo źle przyjęliśmy fakt, że znów jedziemy pod górę. Co prawda był to naprawdę niewielki odcinek i nawet raczej nie stromy, ale w tym momencie każdy taki kawałeczek choć trochę pochylony pod górę wiązał się z wielkim wysiłkiem. Cała szczęście potem było już tylko w dół. Jakże to była wspaniała odmiana, gdy rower sam jechał, ba i to jeszcze jak szybko. A szybkość nie była bez znaczenia, bo właśnie zaczynało zachodzić słońce. Zachód słońca w górach, jesienią w tak piękny dzień to rzecz nie do opisania zwłaszcza, gdy się nie jest poetą tylko magistrem inżynierem. Całe szczęście MC przytomnie zrobił choć jedno zdjęcie, które choć trochę pokazuje ten piękny widok. I tak pędziliśmy w dół, ja jak zwykle jechałem z przodu. Droga była szeroka, bez problemów można było rozpędzić się do 50tki. Niestety wtedy ciężko śledzić szlak zwłaszcza, gdy nie jest dobrze oznaczony... i stało się. Zgubiliśmy szlak, to była rzecz najokropniejsza. Niechęć do podjeżdżania pchała nas ku dołowi i jeździe przed siebie, bo przecież i tak dojedziemy na drogę i trafimy do Krościenka. Jednak mogliśmy wylądować dość daleko więc Buli postanowił wrócić i poszukać szlaku. Niestety okazało się, że znalazł go. Musieliśmy wrócić!! Pod górę!! To było naprawdę okrutne!! Ale nie było wyjścia, więc wygramoliliśmy się z powrotem, to było ledwie 300m, ale dla nas to było o 300m za dużo. Ja z Pablosem mieliśmy już na prawdę dosyć, całe szczęście szybko znów nachylenie było korzystne. Byliśmy coraz niżej, droga stawała się coraz lepsza, pojawiały się domy. Ostatni skok adrenaliny czekał na mnie, gdy jadąc koło 60km/h wchodziłem w zakręt i nagle pojawiła się przede mną furmanka. Jednak moje Avidy szybko zmniejszyły prędkość i tylko koń się spłoszył gwałtownym odgłosem wyrzucanego spod hamujących kół szutru. Baba prawie spadła z wozu, ja zostałem obrzucony groźnym wzrokiem furmana i jego pasażerów, ale na tym się skończyło.
Gdy wjechaliśmy do Krościenka właśnie się ściemniało, Abdul już na nas czekał. Po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia szybko zabraliśmy się za demontaż rowerów i opowiadanie Abdulowi co go ominęło. Do jego SEATA zapakowałem się ja i Pablo z rowerami i MC, którego podwoziliśmy do Rabki, skąd autem miał wrócić po Azara i Buliego. W Rabce okazało się, że gdybyśmy chcieli dojechać jeszcze tutaj, czekałoby nas 65km asfaltu i raczej nie jechali byśmy w dół, co oczywiście także nie do końca zgadzało się z tym co wyliczył Azar. Nie było to już jednak istotne, cieszyliśmy się bardzo, że ten odcinek wypadł z trasy.
Wycieczka ta była wspaniałym zakończeniem sezonu letniego. Było naprawdę ciężko, ale właśnie takie wyprawy pamięta się najlepiej i właśnie takie najbardziej lubimy, gdy po prostu mocno dostaniemy w kość. A tak mocno to ja już dawno nie dostałem;) Podobno przewyższenie wyniosło 1865m na 50 km, hmm bardzo prawdopodobne. Najlepsze jednak było to że ani chwilę nie mieliśmy pod kołami asfaltu!! Oby tak było zawsze.
PS.
Ogromne podziękowania dla Abdula za wyciągnięcie nas z opresji.
Humor zawsze umiera ostatni
Ten wyjazd został wybrany jako najlepszy wyjazd w sezonie 2006!
Trasa: Rabka - Turbacz - Lubań - Krościenko
Dystans: 50 km
Rowerzystów: 5
Gleb: 4
Gum: 1
Charakterystyka:
Wyjazd górski
Są takie wycieczki, które już zanim się zaczną możemy o nich od razu powiedzieć, że będą najlepsze w roku i że na długo zapadną nam w pamięci. Tak było w tym przypadku. Dodatkowy dreszczyk emocji powodował cel wyprawy – Pasmo Lubania, do którego przymierzaliśmy się już wielokrotnie i zawsze na przeszkodzie stawała a to pogoda, a to inne przyczyny. Tym razem wszystko wskazywało, że odniesiemy sukces. Co prawda rezygnacja Abdula spowodowała niedobór samochodów, ale nie pogarszało to nastrojów w ekipie. Plan mieliśmy jasny: dostać się do Rabki następnie przejechać Pasmo Turbacza a następnie Pasmo Lubania i wrócić. Trasa: Rabka - Turbacz - Lubań - Krościenko
Dystans: 50 km
Rowerzystów: 5
Gleb: 4
Gum: 1
Charakterystyka:
Wyjazd górski
Od strony organizacji i planowania wyjazd opracował Azar, udało mu się zebrać pokaźną pięcioosobową ekipę, w tym Pablosa, który powracał po dłuższej przerwie. Jako że do dyspozycji mieliśmy tylko auto MCiego, Buli z Azarem jechali pociągiem a reszta, czyli MC, Pablo i ja jechaliśmy autem. Szczęśliwie wszyscy na czas władowali się do zaplanowanych środków komunikacji i jeszcze przed świtem pędzili do Rabki. Ekipa samochodowa pojawiła się oczywiście nieco wcześniej i po zrobieniu zapasów, spokojnie przygotowała rowery i czekała na resztę zaraz przed początkiem terenowej części szlaku. Buli z Azarem po wyjściu z pociągu od razu ruszyli nam na spotkanie jadąc czerwonym szlakiem. A my czekaliśmy… czekaliśmy… i gdy minęło już pół godziny od przyjazdu pociągu doszliśmy do wniosku, że chyba coś jest nie tak. Oczywiście okazało się, że wniosek ten był jak najbardziej słuszny, gdy przez telefon Azar powiedział, że przez chwilę szlaki im się zgubił, o razu pewne było, że zgubili akurat ten fragment szlaku, na którym na nich czekaliśmy. Tak właśnie zaczęła się ta wycieczka, była to jednak tylko błahostka, później wyszło jeszcze kilka poważniejszych pomyłek Azara, ale po kolei.
Gdy już szczęśliwie spotkaliśmy się wszyscy, pełni optymizmu zaczęliśmy wspinaczkę. Chłód jesiennego poranka szybko ustąpił pod wpływem słońca, które królowało coraz wyżej na bezchmurnym niebie. Była po prostu wymarzona pogoda na taką wyprawę. Humory oczywiście nam dopisywały, nawet Azar po ciężkim nocnym tournee po knajpach pomimo pustyni w gardle, był jak zawsze wesoły. Może jechał trochę wolniej, ale nie odstawał specjalnie, gdyż Pablo i ja też pedałowaliśmy trochę słabiej. I tak pośród rozmów jak najbardziej rowerowych, ale nie tylko dotarliśmy pod bacówkę na Maciejowej. Po zrobieniu kilku zdjęć, w pięknej jesiennej scenerii ruszyliśmy dalej. Powoli zaczynaliśmy weryfikować obliczenia Azara i już na tym etapie Buli wychwycił, że zgubił on parę kilometrów. Nikt na razie jednak nie zaprzątał sobie głowy tym ile czasu naprawdę przyjdzie nam pedałować. Cieszyliśmy się po prostu piękną trasą, widokami, towarzystwem i tym wszystkim co zapewniają porządne szprychowe wyprawy. Za Starymi Wierchami, miłą przerwą w podjeżdżaniu były sympatyczne zjazdy po lekko kamienistych, krętych leśnych drogach, urozmaiconych czasem błotem, hopkami lub kałużami. Była to wspaniała okazja żeby puścić wodze ułańskiej fantazji i choć troszkę zaspokoić głód adrenaliny. Niestety znacznie wzrasta wówczas prawdopodobieństwo zaliczenia defektu, choćby tak prozaicznego jak przebicie dętki. No i właśnie pędząc ok 30 km/h za Azarem ma radość z jazdy została zmącona odczuciem braku powietrza w tylnym kole. Czekał nas przymusowy postój. Z drugiej jednak strony miałem okazje pochwalić się moją nową pompką Crank Bros. :) Zanim jednak mogłem ją użyć trzeba było ściągnąć oponę, co było dość karkołomną rzeczą, jednak przy pomocy Buliego udało się.
Pompka mimo małych wbrew wątpliwościom na temat jej wydajności okazała się całkiem skuteczna. Gdy mój rower znów był sprawny, wszyscy przytaknęli propozycji Buliego, że limit usterek na dziś jest już wyczerpany. Powoli zaczynaliśmy sobie zdawać sprawę, że ta wycieczka nie skończy się tak jak planowaliśmy, jednak póki co pozostawało nam tylko jechać dalej, przed nami wciąż był Turbacz. Więc jechaliśmy, wciąż podziwiając piękne widoki, czasem przystając by zrobić zdjęcia, czasem zsiadając z rowerów z powodu zbyt dużej ilości kamieni na podjeździe. Ot po porostu zmagając się z podjazdem, kto jeździł po górach wie o czym mowa. Przed samym szczytem niepostrzeżenie uciekł nam szlak, w zasadzie nikomu to nie przeszkadzało, że ominęliśmy wierzchołek Turbacza, gdyby nie Azar. Azar na Turbaczu był już wiele razy, ale jakoś taki fatum go prześladuje, że zawsze właśnie w tym miejscu gubi szlak i nigdy jeszcze na szczycie Turbacza nie był. W zasadzie żadna strata bo i tak nie ma tam nic ciekawego, jednak Azar był nieco zawiedziony.
Tym sposobem dotarliśmy pod Schronisko PTTK na Turbaczu. Tu skorzystaliśmy z okazji do zasłużonej przerwy na wypełnienie żołądków, pamiątkowe zdjęcia i poczucie satysfakcji;) Z drugiej strony mieliśmy już wyraźne opóźnienie i jasnym stało się, że ma szans żeby po zaliczeniu pasma Lubania zdążyć na pociąg powrotny do Krakowa. Pragnęliśmy jednak wykorzystać wspaniałe warunki i kierując się mottem: „Co my nie damy rady???!!”, czy też „Jakoś to będzie” postanowiliśmy pojechać dalej.
Na początek było cudownie, bo czekał nas zjazd z Turbacza. Co prawda wzmożony ruch pieszy nakazywał zachowanie choć drobiny ostrożności, jednak nie przeszkadzało nam to w rozpędzaniu naszych rumaków do prędkości 50km/h. Zjazd był początkowo „na krechę” dość szeroką ścieżką, z pięknymi widokami na Beskidy Wyspowy, Sądecki Pieniny i Gorce. A jesień była piękna tego roku, więc czasem nawet zatrzymywaliśmy się by zawiesić oko na tych cudnych panoramach. Niestety jeden z tych postojów bardzo niekorzystnie odbił się na naszym morale. Azar uświadomił nam na co się porywamy pokazując Pasmo Lubania. Miny nam mocno zrzedły na widok masywnego pasma, do którego droga prowadziła przez nisko położoną przełęcz. Wiedzieliśmy, że będzie ciężko i że musimy dać radę, jednak przeciwnik budził respekt.
Póki co zostawała nam radość ze zjazdu, długiego zjazdu, który z każdą chwilą robił się coraz ciekawszy. Szeroka z początku ścieżka coraz bardziej zwężała się, kierując jednocześnie w stronę lasu. Na tym fragmencie zaliczyłem dość niefortunnie upadek. Jadąc dość szybko na lekkim zakręcie, zlekceważyłem dość niewielkie zagłębienie, przednie koło trafiło jednak tak, że straciło przyczepność i ułamek sekundy później dostałem niezbyt delikatny pocałunek od Matki Ziemi. Pierwsza gleba na wyjeździe była moja:)
Tak na prawdę zjazd jednak dopiero się zaczynał. Kilkaset metrów dalej wjechaliśmy na strome zbocze usłane korzeniami i kamieniami, tutaj kapitulował Pablo, pozostali także przynajmniej na chwilę sprowadzali rowery. Dalej był już luzik, po prostu super zjeździk, na dole MC nawet zdjęcia robił:)
Koniec zjazdu zwiastował koniec przyjemności. Po zdobyciu Turbacza (1310m) znaleźliśmy się na Przełęczy Knurowskiej () przed Lubaniem (12...m). Tabliczka informacyjna wskazywała: Krościenko 9h, nasze wątpliwości jeszcze się zwiększyły, jednak nikt nie zaproponował skrócenia wycieczki, ruszyliśmy dalej. Trzeba było na nowo znaleźć motywację do mozolnego zdobywania każdego metra przewyższenia. Niestety jak na złość, ledwo co podjechaliśmy kawałek to zaraz był kawałek zjazdu. Nie powiem, ale mocno mnie to zniechęcało, Pablosa zresztą też. Sił mieliśmy coraz mniej, a w oczach wciąż mieliśmy widok 15 kilometrowego pasma, które jest mocno pagórkowate, co znacznie zwiększa przewyższenie. Zresztą ścieżka wcale też nie była łatwa i czasem trzeba było pociągnąć z buta. Robiło się powoli coraz mniej ciekawie, tempo spadło drastycznie, zostawało coraz mniej czasu do zmroku, a my nawet nie byliśmy pewni ile mamy drogi przed sobą. Ciągle tylko jechaliśmy w górę i w dół po mało przyjaznej ścieżce, co uniemożliwiało złapanie jakiegokolwiek rytmu. Po przerwie na żarełko złapaliśmy nieco wiatru w żagle, ale raczej nie na długo, mieliśmy wrażenie, że wpadliśmy w jakąś pętlę bez wyjścia. Z naszych twarzy zniknął poranny optymizm i uśmiechy, w oczach była raczej złość i zaciętość z dodatkiem niepewności.
Nie można jednak nie odmówić atrakcyjności tej trasie. Piękne widoki na Tatry, Jezioro Czorsztyńskie i Beskidy pozwalały odnaleźć radość z jazdy. Także niektóre zjazdy, krótkie, lecz wymagające najwyższej koncentracji dawały satysfakcje... albo ból, gdy się nie dało rady. Ta uwaga znów dotyczy mnie. Zostając na podjazdach, jak zawsze swoją dumę reperowałem na zjazdach, a już najbardziej mobilizuje mnie hasło: ‘tu się nie da zjechać’. Właśnie to usłyszałem od Buliego, który stojąc z MCim ostrzegali resztę ekipy przed stromym skalanym uskokiem. Ale ja, gdzieżbym się zatrzymał, zwolniłem lekko by ocenić sytuację, wybrałem drogę zjazdu i pojechałem. Rower natychmiast zaczął taniec, skacząc na uskokach. Po kilku metrach mogłem się już tylko zastanawiać jak najbezpieczniej się katapultować. Co prawda do namysłu nie miałem wiele czasu, ale jakoś udało się ograniczyć obrażenia do kilku zadrapań. Na szczęcie rower także nie ucierpiał i chwilę później jechaliśmy dalej.
Jazda, mimo że dość ciekawą trasą, w obliczu zmęczenia, oraz nabrzmiewającego problemu powrotu męczyła monotonią. Powoli kończyły się też zapasy jedzenia i picia, a w zasadzie nie było żadnej możliwości modyfikacji trasy, po prostu musieliśmy dojechać do Krościenka. Jednak osiągnięcie Krościenka nie dawało nam nic, mieliśmy samochód w Rabce, do którego mieściły się trzy rowero-osoby. Kwestia, kto ma wrócić autem z MC wprowadzała dodatkowe napięcia. A z Krościenka do Rabki i tak było wg naszej wiedzy 50km. Sytuacja stawała się coraz bardziej krytyczna, a nastroje w ekipie były coraz gorsze. Ja z Pablosem co prawda przezwyciężyliśmy największy kryzys, ale i tak nie mieliśmy za wiele sił. Tym bardziej jednak staraliśmy się wymyślić jakieś wyjście z sytuacji, bo myśl o trasie z Krościenka (do którego niewiadomo kiedy dotrzemy) do Rabki zupełnie podcinała nam skrzydła. Rozważaliśmy opcję noclegu w i powrotu na drugi dzień, wcześniej jednak postanowiliśmy spróbować ściągnąć jakiś własny transport. Pierwszą osobą, która przyszłą nam na myśl był nasz stary znajomy Tomek Wojtyla dysponujący imponująco krótkimi czasami dojazdu. Niestety jednak tym razem nie by skłonny nam pomóc. Kolejnym na liście był Abdul, który w ostatniej chwili zrezygnował z wzięcia udziału w tej wycieczce, miał więc okazję się zrehabilitować:). Ku naszej wielkiej radości, Abdul zgodził się przyjechać do Krościenka. Przystaliśmy więc z Pablosem na długo już forsowaną przez Buliego koncepcję, że w drodze powrotnej ekipa z pociągu wraca z MC.
Rozwiązanie problemu powrotu pozytywnie odbiło się na naszym morale. Wogóle wszystko zaczęło iść jakoś lepiej. Pojawiła się w końcu tabliczka informująca o czasie marszu do szczytu, a i droga nieco się wygładziła, pozwalając na spokojną równą jazdę. Ścieżka często prowadziła po otwartym terenie pozwalając na podziwianie pięknych widoków, które na prawdę można było oglądać bez końca. Ten sielski nastruj obcowania z przyrodą przerwał w pewnej chwili ryk silników. Akurat jechaliśmy wtedy z Pablosem jako pierwsi, postanowiliśmy się zatrzymać w dobrze widocznym miejscu i poczekać na spotkanie. Wiele czasu nie minęło zanim grupka kilku motokrosowców zatrzymałą się koło nas. Zamianiliśmy kilka zdań z tymi sympatycznymi chłpakami, którym, musimy to przyznać zazdrościliśmy w tamtym momencie silników. Zanim pojechali ostrzegliśmy ich jeszcze o reszcie naszej ekipy. Gdy już się od nas oddalili pojawił się jeszcze jeden ostatni motocyklista, z nim wymieniliśmy tylko pozdrowienia. Jednak ociągnięcie na tą krótką chwilę uwagi od prowadzenia motoru, wystarczyło żeby nie zdążył on się schylić przed dość nisko rosnącą gałęzią. Okazała się ona na tyle silna, że ściągnęła naszego kolegę z motoru. Całe szczęście nic mu się nie stało, motor był także sprawny, więc szybko pojechał w ślad za swoimi kumplami. My za to mieliśmy lekki ubaw z całego zdarzenia:) W ogóle to zauważyliśmy, że im więcej tracimy sił tym bardziej wyostrza nam się humor, pomagający przetrwać ciężkie chwile. Właśnie to spostrzeżenie stało się źródłem tytułu wycieczki.
Tak humory dopisywały nam coraz bardziej, czuliśmy, że szczyt Lubania jest już blisko. Potwierdziło się to gdy dojechaliśmy do kolejnego drogowskazu, który wskazywał, że pieszo od celo dzieliłoby nas 30 minut. Na jazdę rowerem zazwyczaj przekłada się to na maksymalnie 10 minut, więc już poczuliśmy smak zwycięstwa. Jednak Lubań postanowił udzielić nam kolejnej, najcięższej tego dnia lekcji pokory. Wystarczyło 200m jazdy, żeby rozbić w pył nasz entuzjazm. Oczom naszym ukazał się las... las stał na stromym zboczu, droga wiodąca na szczyt, nie dość że stroma, to usłana była tzw. kamerdolcami. O żadnej jeździe nie było mowy, cios był straszny. Może najmniej przejął się tym Buli, który raczej szybko zameldował się na górze, jednak reszta stoczyła naprawdę ciężką walkę, z tą górą i samym sobą. Tego co przeżyliśmy zaraz przed szczytem nie będę opisywał, bo i tak by mi się nie udało. Koniec końców zdobyliśmy jednak Lubań. Na szczycie urządziliśmy sobie w pełni zasłużony odpoczynek, zjedliśmy i wypiliśmy do końca to co jeszcze zostało, dzieląc się między sobą. Teraz czuliśmy się wspaniale, no i jeszcze ta perspektywa dłuuugiego zjazdu na uwieńczenie wyprawy.
Gdy w końcu wsiedliśmy z powrotem na nasze rowery, w pobliskiej bazie namiotowej dowiedzieliśmy się o pobliskim źródełku. Trzeba było trochę zboczyć z trasy, ale woda była potrzebna. Ruszyliśmy dalej, hmmm bardzo źle przyjęliśmy fakt, że znów jedziemy pod górę. Co prawda był to naprawdę niewielki odcinek i nawet raczej nie stromy, ale w tym momencie każdy taki kawałeczek choć trochę pochylony pod górę wiązał się z wielkim wysiłkiem. Cała szczęście potem było już tylko w dół. Jakże to była wspaniała odmiana, gdy rower sam jechał, ba i to jeszcze jak szybko. A szybkość nie była bez znaczenia, bo właśnie zaczynało zachodzić słońce. Zachód słońca w górach, jesienią w tak piękny dzień to rzecz nie do opisania zwłaszcza, gdy się nie jest poetą tylko magistrem inżynierem. Całe szczęście MC przytomnie zrobił choć jedno zdjęcie, które choć trochę pokazuje ten piękny widok. I tak pędziliśmy w dół, ja jak zwykle jechałem z przodu. Droga była szeroka, bez problemów można było rozpędzić się do 50tki. Niestety wtedy ciężko śledzić szlak zwłaszcza, gdy nie jest dobrze oznaczony... i stało się. Zgubiliśmy szlak, to była rzecz najokropniejsza. Niechęć do podjeżdżania pchała nas ku dołowi i jeździe przed siebie, bo przecież i tak dojedziemy na drogę i trafimy do Krościenka. Jednak mogliśmy wylądować dość daleko więc Buli postanowił wrócić i poszukać szlaku. Niestety okazało się, że znalazł go. Musieliśmy wrócić!! Pod górę!! To było naprawdę okrutne!! Ale nie było wyjścia, więc wygramoliliśmy się z powrotem, to było ledwie 300m, ale dla nas to było o 300m za dużo. Ja z Pablosem mieliśmy już na prawdę dosyć, całe szczęście szybko znów nachylenie było korzystne. Byliśmy coraz niżej, droga stawała się coraz lepsza, pojawiały się domy. Ostatni skok adrenaliny czekał na mnie, gdy jadąc koło 60km/h wchodziłem w zakręt i nagle pojawiła się przede mną furmanka. Jednak moje Avidy szybko zmniejszyły prędkość i tylko koń się spłoszył gwałtownym odgłosem wyrzucanego spod hamujących kół szutru. Baba prawie spadła z wozu, ja zostałem obrzucony groźnym wzrokiem furmana i jego pasażerów, ale na tym się skończyło.
Gdy wjechaliśmy do Krościenka właśnie się ściemniało, Abdul już na nas czekał. Po zrobieniu pamiątkowego zdjęcia szybko zabraliśmy się za demontaż rowerów i opowiadanie Abdulowi co go ominęło. Do jego SEATA zapakowałem się ja i Pablo z rowerami i MC, którego podwoziliśmy do Rabki, skąd autem miał wrócić po Azara i Buliego. W Rabce okazało się, że gdybyśmy chcieli dojechać jeszcze tutaj, czekałoby nas 65km asfaltu i raczej nie jechali byśmy w dół, co oczywiście także nie do końca zgadzało się z tym co wyliczył Azar. Nie było to już jednak istotne, cieszyliśmy się bardzo, że ten odcinek wypadł z trasy.
Wycieczka ta była wspaniałym zakończeniem sezonu letniego. Było naprawdę ciężko, ale właśnie takie wyprawy pamięta się najlepiej i właśnie takie najbardziej lubimy, gdy po prostu mocno dostaniemy w kość. A tak mocno to ja już dawno nie dostałem;) Podobno przewyższenie wyniosło 1865m na 50 km, hmm bardzo prawdopodobne. Najlepsze jednak było to że ani chwilę nie mieliśmy pod kołami asfaltu!! Oby tak było zawsze.
PS.
Ogromne podziękowania dla Abdula za wyciągnięcie nas z opresji.
Uczestnicy:
Zdjęcia:
Tagi:
Gorce Turbacz Lubań Rabka humorKomentarze:
brakDodaj komentarz:
Najbliższe wyjazdy
Aktualnie nie mamy zaplanowanego żadnego wyjazdu. Jeżeli chcesz możesz sam dodać propozycję wyjazdu. Poczujemy się zaproszeni :)
Dodaj najbliższy wyjazd »
Dodaj najbliższy wyjazd »