Data: 10.02.2007, sobota
Tak było i tym razem. W sumie byłem tylko ja i MC (Sara zgłaszał, że właśnie wjeżdża do Krakowa) więc szybko i sprawnie ustaliliśmy, że pojedziemy trasą maratonu z lat 2004-5. I co by nie tracić czasu ruszyliśmy w stronę Błoń, a na Salwatorze dołączył do nas Sara i tak w komplecie pojechaliśmy my dalej. Po wspinaczce pod ZOO przyszedł czas na pierwszy kontakt z terenem i pierwszy zjazd. Trzeba przyznać, że było dość ślisko. Ja mimo braku SPDów (znów zostały w Cieszynie) pojechałem zdecydowanie odważniej niż reszta. Po wyjechaniu z Zakamycza wjechaliśmy w bardzo błotniste drogi polne Olszanicy. Walka z błotem była ciężka, dodatkowo, co poniektórym wzięło się za dużo ubrań i teraz cierpieli z gorąca. Po kilku pamiątkowych fotkach, (żebym mógł pochwalić się nową komórą) pojechaliśmy dalej polnymi, błotnymi drogami. Na jednym z podjazdów MC został podstępnie zaatakowany przez kałużę, która chwyciła mu koło i tym, samym zaliczył pierwszą glebę tego wyjazdu.
Dojeżdżając na pierwszy postój przy sklepie w Szczyglicach wyglądaliśmy już jak błotne ludki, co oczywiście cieszyło nas bardzo. Gdy rozsiedliśmy się wygodnie na przystanku MPK w celach konsumpcyjnych zaczęła się nam przyglądać pani, która czekała na autobus. Po pewnej chwili, by rozwiać nasze wątpliwości powiedziała nam, że nasz wygląd jej nie dziwi, gdyż jej syn jeździ tak samo:)
Posileni, ubłoceni i w pełni zadowoleni ruszyliśmy dalej. Po drodze snuliśmy plany na najbliższy sezon startowy, gdyż w tym roku oferta jest wyjątkowo ciekawa. Tak więc omawialiśmy wszelkie okoliczne wyścigi jedno i wielo etapowe. Jak to zwykle bywa, na początku roku planujemy startować we wszystkich okolicznych imprezach. Rzeczywistość bywa zazwyczaj brutalna jednak marzenia są piękne i dają wspaniałą motywacje do jazdy przez cały rok. Niesieni tymi marzeniami wjechaliśmy na Skałę Kmity i skierowaliśmy się w stronę sławetnego zjazdu do Kochanowa, którego mimo naprawdę trudnych warunków nie potrafiliśmy sobie odpuścić. Zgodnie z naszymi przewidywaniami zjazd był naprawdę trudny. Wynik starcia dwie gleby. Podładowani adrenaliną ruszyliśmy z powrotem do góry by zaopatrzyć się i posilić w Kleszczowie. Nazwa Kleszczów nomen-omen okazała się trafną, zwłaszcza dla MCiego, który zakleszczył się kolcem z buta w schodach (patrz zdjęcia).
Zjazd do Brzoskwini zaowocował kolejną glebą MCiego, który zdecydowanie wybił się tego dnia ponad swoją średnią w tym zakresie. Dalej droga mijała nam spokojnie, a czas umilaliśmy sobie dywagacjami na przeróżne tematy. Gdy przecięliśmy autostradę czekał nas ciekawszy fragment w lesie. A w lesie jak to w lesie, można spotkać dzika, albo tak jak ja złapać badyla na koło. Mimo, że badyl był solidny a prędkość niemała, skończyło się na lekkim rozregulowaniu przerzutki. Pojechaliśmy dalej, prowadził nas Sara, który mieszka w tym rejonie i doskonale zna wszystkie ścieżki. I tak ni stąd ni zowąd, gdy pruliśmy radośnie przez las wyłoniło się ogrodzenie, zza którego groźnie szczekały dwa rosłe wilczury. Ku naszemu zdumieniu Sara otworzył furtkę i zaprosił nas do środka na herbatę. Zazdrościliśmy mu szczerze tak wspaniałej lokalizacji. Tylko psy ostrzące zęby na kamieniach i cegłach nie wzbudzały naszego zaufania.
Po wypiciu herbatki i wszamaniu domowego ciasta udaliśmy się z MCim do domu, gdyż słońce chyliło się już ku zachodowi. Na pocieszenie przed czekającą nas szosą przejechaliśmy jeszcze Dolinkę Mnikowską poczym zaczęliśmy raźno pedałować by zdążyć przed zmrokiem i deszczem, który i tak nas dopadł.
Błotne harce
Trasa: Trasa Krakowskiego Maratonu 2004-5
Dystans: 75 km
Rowerzystów: 3
Gleb: 4
Gum: 0
Zima w tym roku praktycznie nie zaistniała. Nie zdążyła się ani rozgościć, ani przymrozić i już było widać jak ma się ku końcowi. Oczywiście z rowerowego punktu widzenia nie ma nic lepszego niż brak zimy, gdyż zamiast ograniczać się to walki ze śniegiem w Lasku i Tyńcu możemy normalnie planować sobie trasy, na które akurat mamy ochotę. Przyzwyczajeni jednak do standardowych tras zimowych mamy raczej problemy z wcześniejszym zaplanowaniem celu wyjazdu i wszystko uchwalamy w ostatniej chwili pod mostem. Dystans: 75 km
Rowerzystów: 3
Gleb: 4
Gum: 0
Tak było i tym razem. W sumie byłem tylko ja i MC (Sara zgłaszał, że właśnie wjeżdża do Krakowa) więc szybko i sprawnie ustaliliśmy, że pojedziemy trasą maratonu z lat 2004-5. I co by nie tracić czasu ruszyliśmy w stronę Błoń, a na Salwatorze dołączył do nas Sara i tak w komplecie pojechaliśmy my dalej. Po wspinaczce pod ZOO przyszedł czas na pierwszy kontakt z terenem i pierwszy zjazd. Trzeba przyznać, że było dość ślisko. Ja mimo braku SPDów (znów zostały w Cieszynie) pojechałem zdecydowanie odważniej niż reszta. Po wyjechaniu z Zakamycza wjechaliśmy w bardzo błotniste drogi polne Olszanicy. Walka z błotem była ciężka, dodatkowo, co poniektórym wzięło się za dużo ubrań i teraz cierpieli z gorąca. Po kilku pamiątkowych fotkach, (żebym mógł pochwalić się nową komórą) pojechaliśmy dalej polnymi, błotnymi drogami. Na jednym z podjazdów MC został podstępnie zaatakowany przez kałużę, która chwyciła mu koło i tym, samym zaliczył pierwszą glebę tego wyjazdu.
Dojeżdżając na pierwszy postój przy sklepie w Szczyglicach wyglądaliśmy już jak błotne ludki, co oczywiście cieszyło nas bardzo. Gdy rozsiedliśmy się wygodnie na przystanku MPK w celach konsumpcyjnych zaczęła się nam przyglądać pani, która czekała na autobus. Po pewnej chwili, by rozwiać nasze wątpliwości powiedziała nam, że nasz wygląd jej nie dziwi, gdyż jej syn jeździ tak samo:)
Posileni, ubłoceni i w pełni zadowoleni ruszyliśmy dalej. Po drodze snuliśmy plany na najbliższy sezon startowy, gdyż w tym roku oferta jest wyjątkowo ciekawa. Tak więc omawialiśmy wszelkie okoliczne wyścigi jedno i wielo etapowe. Jak to zwykle bywa, na początku roku planujemy startować we wszystkich okolicznych imprezach. Rzeczywistość bywa zazwyczaj brutalna jednak marzenia są piękne i dają wspaniałą motywacje do jazdy przez cały rok. Niesieni tymi marzeniami wjechaliśmy na Skałę Kmity i skierowaliśmy się w stronę sławetnego zjazdu do Kochanowa, którego mimo naprawdę trudnych warunków nie potrafiliśmy sobie odpuścić. Zgodnie z naszymi przewidywaniami zjazd był naprawdę trudny. Wynik starcia dwie gleby. Podładowani adrenaliną ruszyliśmy z powrotem do góry by zaopatrzyć się i posilić w Kleszczowie. Nazwa Kleszczów nomen-omen okazała się trafną, zwłaszcza dla MCiego, który zakleszczył się kolcem z buta w schodach (patrz zdjęcia).
Zjazd do Brzoskwini zaowocował kolejną glebą MCiego, który zdecydowanie wybił się tego dnia ponad swoją średnią w tym zakresie. Dalej droga mijała nam spokojnie, a czas umilaliśmy sobie dywagacjami na przeróżne tematy. Gdy przecięliśmy autostradę czekał nas ciekawszy fragment w lesie. A w lesie jak to w lesie, można spotkać dzika, albo tak jak ja złapać badyla na koło. Mimo, że badyl był solidny a prędkość niemała, skończyło się na lekkim rozregulowaniu przerzutki. Pojechaliśmy dalej, prowadził nas Sara, który mieszka w tym rejonie i doskonale zna wszystkie ścieżki. I tak ni stąd ni zowąd, gdy pruliśmy radośnie przez las wyłoniło się ogrodzenie, zza którego groźnie szczekały dwa rosłe wilczury. Ku naszemu zdumieniu Sara otworzył furtkę i zaprosił nas do środka na herbatę. Zazdrościliśmy mu szczerze tak wspaniałej lokalizacji. Tylko psy ostrzące zęby na kamieniach i cegłach nie wzbudzały naszego zaufania.
Po wypiciu herbatki i wszamaniu domowego ciasta udaliśmy się z MCim do domu, gdyż słońce chyliło się już ku zachodowi. Na pocieszenie przed czekającą nas szosą przejechaliśmy jeszcze Dolinkę Mnikowską poczym zaczęliśmy raźno pedałować by zdążyć przed zmrokiem i deszczem, który i tak nas dopadł.
Zdjęcia:
Tagi:
brakKomentarze:
brakDodaj komentarz:
Najbliższe wyjazdy
Aktualnie nie mamy zaplanowanego żadnego wyjazdu. Jeżeli chcesz możesz sam dodać propozycję wyjazdu. Poczujemy się zaproszeni :)
Dodaj najbliższy wyjazd »
Dodaj najbliższy wyjazd »