Data: 7.10.2007, niedziela

Sposób na Babią?

Trasa: Zawoja - Przełecz Krowiarki - Mała Babia - Zawoja
Dystans: 41 km
Rowerzystów: 3
Gleb: 2
Gum: 0
Charakterystyka:
Wyjazd górski
Wszystko zaczęło się tak naprawdę pewnego majowego popołudnia roku 2004, gdy po wejściu do mojego ulubionego sklepu rowerowego, mój wzrok przykuł tytuł artykułu na okładce bikeBoardu: Sposób na Babią Górę. Od razu chwyciłem za magazyn, przejrzałem artykuł i bez chwili namysłu pierwszy raz stwierdziłem, że warto kupić czasopismo rowerowe. Ciekawie napisana relacja z pięknymi zdjęciami rozbudziła moją wyobraźnię i już wiedziałem, że przejechanie opisanej tam trasy to jedynie kwestia czasu. Doskonale rozumiałem autora, który swą relację zaczął od opisu widoku Babiej Góry z krakowskiego Kopca Kościuszki. Ten widok jest wielce inspirujący, dodatkowy dreszczyk powoduje świadomość, że to najwyższy szczyt poza Tatrami oraz że w całym rejonie Babiej obowiązuje zakaz wjazdu rowerów. Często myślałem jak ugryźć ten zakazany owoc, a tu rozwiązanie było podane na tacy. Co prawda Zdobycie Małej Babiej to nie to samo, co Babia Góra, ale 1515m npm też jest nie do pogardzenia.


W 2007 roku w końcu nadaliśmy tej wycieczce wyższy priorytet umieszczając wśród celów na sezon. Pierwsze podejście do realizacji wyprawy na Babią, mimo szerokiego odzewu zakończyło totalnym fiaskiem z uwagi na warunki pogodowe. W wybrany przez nas termin wypadła kulminacja dwutygodniowych opadów deszczu. Mimo ogromnych apetytów, w ostatniej wręcz chwili podjęliśmy decyzję o odwołaniu wycieczki. Podobno w dniu, w którym planowaliśmy wyjazd na Babiej były 2 stopnie i padał deszcz ze śniegiem. Ilości błota, która musiała tam być po dwuch tygodniach deszczu nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić.


Pierwsze nie powodzenie nie zraziło nas i niedługo później wróciliśmy to tematu. Kolejny termin okazał się mniej dogodnym, ale żelazna determinacja moja i Azara była gwarantem tego, że wyjazd się odbędzie. Do naszej dwójki dołączyli jeszcze Abdul i Paweł. Skład ten skrystalizował się jednak w ostatniej chwili, także znów do ostatnich chwil nie było wiadomo, kto jeszcze będzie chciał jechać, jak, gdzie i kiedy się umawiamy. Dopinając mailowo szczegóły wyjazdu umówiliśmy się ostatecznie, że dla czterech osób wystarczy jedno auto (Azara). Oraz, że Azar z bratem podjadą do Abdula, gdzie zapakujemy mój i Adbula rower, a potem pojedziemy już do Zawoji.


Wszystko było pięknie ustalone, nawet pogoda była nienajgorsza, okazało się jednak, że na tym wyjeździe zaliczyliśmy największą organizacyjną wtopę w historii Warczących Szprych. Nikt bowiem nie wpadł na to, że Abdul nie sprawdzi maila i ciesząc się, że wszystko jest pięknie ustalone nie potwierdziliśmy obecności Abdula. Gdy o 6:00 pojawiłem się pod jego blokiem, wszystkie okna były ciemne. No cóż pomyślałem, zaspał. Niestety prawda okazała się bardziej brutalna. Abdul spał, ale u Agnieszki i był przekonany, że ostatecznie z wyjazdu nic nie wyszło, a my jak największe jełopy umówiliśmy się pod jego blokiem!! Azar oczywiście spóźnił się pół godziny i również nie mógł uwierzyć w tą absurdalną sytuację. Nie pozostało nam jednak nic innego jak spakować mój rower i... wrócić do Azara, bo zapomniał wziąć mapę!!! Brakowało jeszcze tylko karambolu z naszym udziałem, ataku Marsjan albo tsunami na Wiśle. Mieliśmy jednak nadzieję, że limit problemów na ten dzień wykorzystaliśmy i cała wyprawa zakończy się jednak sukcesem.


Tak więc ostatecznie wraz z braćmi Idzi, jechaliśmy do Zawoji na kolejną już w tym roku mega hardcorową wycieczkę. Tym razem mieliśmy przed sobą jeden z najwyższych szczytów Beskidów, który planowaliśmy już wkrótce zaznaczyć jako najwyższy punkt na który dotarliśmy z rowerami (bynajmniej nie przypadkowo nie napisałem ‘na rowerach’). W Zawoji szybko uwinęliśmy się z rozpakowaniem rowerków, zabezpieczeniem zapasów na cały dzień i wszelkimi czynnościami techniczno-logistycznymi niezbędnymi przez wyruszeniem na podbój gór.


No dobra już się nieźle rozpisałem, a my dopiero wsiadamy na rowery, ech. Na poranną rozgrzewkę czekał na spokojny asfaltowy podjazd na Przełęcz Krowiarki, raptem 400m przewyższenia. Na Krowiarkach, krótki postój na kilka zdjęć, a przy okazji profilaktyczny ochrzan od Strażników Parku Narodowego żebyśmy nie śmieli wjechać na teren Parku. Akurat nie mieliśmy tego w planie, mieliśmy za to całkiem błotnisto sympatyczny zjazd zielonym szlakiem na Śmietanową Halę:). Jak na nazwę przystało, było pysznie. Trzymając się trasy z bikeBoardu skręciliśmy w prawo na całkiem niezła utwardzoną drogę, która biegnąc u podnóży Babiej Góry miała nas doprowadzić do granicy za Słowacją. Do granicy było dobrych kilka kilometrów, pogoda robiła się całkiem ładna, jechaliśmy kompletnym odludziem w sielankowym nastroju, raz lekko w górę, czasem troszkę w dół, ot fajna weekendowa przejażdżka. Ten błogi nastrój zakłócała jedynie świadomość, że jadąc taką drogą nie zbliżamy się specjalnie do celu, który jest schowany gdzieś w chmurach, lekko licząc 650 metrów wyżej.


Zanim dotarliśmy do granicy zrobiliśmy jeszcze postój na jedzonko, w końcu jesteśmy z Azarem największymi żarłokami w szprychach. Tak czy inaczej trzeba było się posilić przed zbliżającą się nieuchronnie kulminacją poziomic. Po posiłku i kolejnej sesji zdjęciowej, ruszyliśmy dziarsko w drogę. Słowacja przywitała nas bardzo fajną leśną drogą, a następnie kilkoma kilometrami gładziutkiego asfaltu, którym dotarliśmy do czerwonego szlaku. Zatrzymaliśmy się przed tabliczką, na której było napisane 850m npm. Przed nami było 6 km szlaku, o którym wiedzieliśmy tylko, że kończy się na poziomie 1515m npm, reszta miała okazać się już niedługo. Pełni optymizmu, z lekką jedynie nutką niepokoju ruszyliśmy dalej, przecież skoro w bikeBoardzie tak wychwalali tą trasę, to chyba nie będziemy za dużo podchodzić. O tym jak bardzo myliliśmy się mieliśmy przekonać się już wkrótce. Początkowo było bardzo miło, lekki asfaltowy podjazd, przechodzący łagodnie w leśny dukt. Powoli, ale nieubłaganie robiło się coraz ciężej, zaczęły się pojawiać przeszkody, z którymi radziliśmy sobie z trudem, ale jednak wciąż jechaliśmy. Może niezbyt szybko, ale jednak. Gdy dotarliśmy na wysokość około 1000 metrów pojawiło się więcej kamieni, szlak przecinał kilkuset metrowy obszar bez drzew i następnie prowadził ostro w górę kamienistą drogą. Tu był pierwszy dłuższy odcinek, na którym trzeba było podprowadzić, ale spoko, w końcu to góry. Potem był zakręt i dalej podejście, kolejny zakręt, jeszcze bardziej stromo. Oczywiście mimo wszystko próbowaliśmy jechać, ale nic z tego nie wychodziło. Po każdym zakręcie coraz bardziej traciliśmy entuzjazm, starając przypomnieć sobie co w relacji bB było na temat końcowego podjazdu na szczyt. Na wysokości 1200m jest chatka myśliwych, zatrzymaliśmy się tam żeby przemyśleć chwilę naszą sytuację, i przekąsić co nieco. Nastrój mieliśmy nietęgi, przed nami 300m w górę, południe już minęło, wiszą ciężkie chmury. Idziemy już kawał czasu, końca nie widać a dzień kończy się za kilka szybko mijających godzin.


Jakoś wcale nie chciało nam się ruszać dalej, ale specjalnie nie mieliśmy innego wyjścia. Znów bezskutecznie próbowaliśmy jechać, gdy tylko widzieliśmy cień szansy na wykonanie paru obrotów korby. Podejście irytowało nas coraz bardziej i zaczynaliśmy w myślach przeklinać autorów artykułu, który nas skłonił do tej wyprawy. Tak upłynęła nam kolejna godzina, może półtorej, chyba nie chcieliśmy wiedzieć ile już idziemy. Na pewno nie bawiło to już nas wcale. W końcu jednak znalazł się jakiś kilkudziesięciometrowy odcinek w miarę płaski, po którym dało się jechać. Kończył się zwalonym drzewem, ale dalej znów dało się jechać, zrobiło się trochę radośniej. Jednocześnie las robił się coraz rzadszy i zaczęła się kosodrzewina, znak, że naprawdę wysoko zajechaliśmy. Najbardziej cieszył jednak fakt, że znów jesteśmy w siodłach. Kawałeczek znów trzeba było podejść, ale tylko kawałeczek. Jedziemy dalej, nasze nogi biczuje kosodrzewina, a po chwili okazało się, że jesteśmy na szczycie!!! Odetchnęliśmy z ulgą, byliśmy z siebie dumni i zadowoleni, zadowoleni, że najgorsze mamy za sobą. Niestety nasz wysiłek nie został wynagrodzony pięknym widokiem ze szczytu, bo widoczność była żadna, czekał na nas za to długi, podobno fenomenalny zjazd, przynajmniej tak pisali w bikeBoardzie;). Jakoś nie chciało nam się ruszać w dół, zrobiliśmy sporo zdjęć, zjedliśmy, co jeszcze zostało. Zrobiło się jakoś lżej na duchu, każdy miał coś do przekazania redaktorom bB na temat tego podejścia, zaczęliśmy nawet układać list do redakcji, na ich szczęście nie mieliśmy nic do pisania.


Gdy już mentalnie przestawiliśmy się z podchodzenia na zjazd, ruszyliśmy w dół szlakiem wzdłuż granicy. I co?? Falstart, początkowy odcinek zjazdu praktycznie nie nadaje się do jazdy, ścieżka wije się po sporych rozmiarów głazach, czasem są też podejścia. Nasze myśli były zdecydowanie nie cenzuralne – kontynuowaliśmy układanie sarkastycznego listu do redakcji. Całe szczęście, po chwili zjazd zrobił się przejezdny, a do tego wciąż były różne atrakcje, które znacznie go urozmaicały. Największe problemy stwarzało to Pawłowi, który najrzadziej jeździ i ma najsłabszy rower (bez Bombera:). Trzeba jednak przyznać, że szybko się dostosował do warunków i dzielnie stawiał czoła temu trudnemu zjazdowi. Za to My z Azaram byliśmy w swoim żywiole 3,5 km zjazdu to był miód na nasze serca, czysta poezja. Jednak im dalej tym trasa była prostsza, na samym końcu głównym problemem nie było panowanie na rowerem, ale zmęczenie dłoni ciągle zaciskających klamki hamulcowe. Po dwóch kilometrach zjazd nie wyróżniał się już niczym szczególnym poza długością, ale mimo wszystko po 3 godzina podejścia, taki zjazd to bardzo miłe przeżycie. Pierwszy odcinek zjeżdżania kończy się po 3,5 km na Przełęczy Jałowieckiej Południowej 520 metrów w pionie poniżej szczytu. Potem dla rozgrzania mięsni mamy do pokonanie 90m przewyższenia, całkiem sympatycznym podjazdem. Następnie znów zjeżdżamy do Przełęczy Jałowieckiej, tym razem Północnej, na której znajdowało się wtedy turystyczne przejście graniczne. W tym momencie zaczęło powoli się ściemniać, więc wyciągnęliśmy lampki i nie czekając aż zapadną całkowite ciemności ruszyliśmy na ostatni 2 kilometrowy odcinek straszliwie błotnistego zjazdu leśnymi drogami znakowanymi czarnym szlakiem. Dalej było jeszcze 6km do auta, też z górki tyle, że asfaltem przez Zawoję. Gdy dotarliśmy do auta, byliśmy bardzo zadowoleni że mamy tą wycieczkę za sobą, naprawdę długo nie dawała nam ona spokoju, jednocześnie byliśmy pewni że nigdy jej już nie powtórzymy, przynajmniej na rowerach. Bo na piesze wyprawy Babia jest znakomita, no i można legalnie wejść na najwyższy szczyt.


Gdy już wróciliśmy do domów, po raz kolejny przeczytaliśmy artykuł w bikeBordzie. Ze zdumieniem odkryliśmy na w tym kilkustronicowym artykule, z pięknymi zdjęciami i naprawdę dobrym przekonującym tekstem, kilku kilometrowemu podejściu, które zajmuje 1/3 czasu wycieczki poświęcono zaledwie dwa lakoniczne zdania. Na koniec więc nasze krótkie podsumowanie: Nasz sposób na Babią?? Zostawiamy rowery w domu, i idziemy pieszo. Jeśli ktoś potrzebuje dodatkowy balast, to niech sobie nawkłada kamieni do plecaka, to mniej przeszkadza przy wspinaczce, a na rower jest dużo fajniejszych górek, z lepszym zarówno wjazdem jak i zjazdem.


Pozdrowienia dla redaktorów bB, którym na wycieczkach zawsze świeci słońce i mają cały czas z górki

Autor relacji:

miszczu komin


Uczestnicy:

azari
Piotr Idzi
miszczu komin
Przemek Mrozek
paweł
Paweł Idzi
Gleby: 2

Zdjęcia:

Tagi:

Babia Góra

Komentarze:

foxiu
23:42 26.06.2009
jako, że babia dopiero w planach to dopiero teraz się na to natknąłem ;)

Z relacji wynika, że wy krosiarze jesteście ;) Jak nie lubicie jak jest błoto i jak jest trudno... Pchanie to nic dziwnego ;]
miszczu komin
Przemek Mrozek
20:25 18.10.2009
foxiu, błedne wnioski wyciągasz. Posądzenie nas o to że nie lubimy jak jest błoto i jak jest trudno jest dla mnie zaskakujące, zachęcam do przeczytania kilku innych relacji (np z MTB Trophy, Jura Maratonu...). Owszem zgadzam się że pchanie to nic dziwnego, ale pchanie roweru 3h pod górę to była naszym zdaniem przesada, tym bardziej że zjazd wcale nie powala;)
JanMaR
10:05 13.07.2010
masz racje zjazd nie powala. Tylko..... Ro zpierdala;) Jest zajebisty, Pchal bym ten rower nawet przez 5h zeby tak zjechac;)
abdul
Artur
22:18 13.07.2010
Rower ma koła po to by jeździł - pod górę też - a nam osiągnięcie szczytu na rowerze dostarcza tyleż satysfakcji co adrenaliny przy zjeździe. Z Twojej wypowiedzi domniemam, że hardcore zaczynasz od wyciągu, więc złe forum wybrałeś na tą dyskusję. Pozdrawiam :)

Dodaj komentarz: