Od świtu do zmierzchu, czyli jak pokonaliśmy żółtego pożeracza godzin :)
Ten wyjazd znalazł się na 4. miejscu w rankingu najlepszych wyjazdów w sezonie 2009
Trasa:Żółty szlak Dolinek Jurajskich i Ziemii Chrzanowskiej Dystans:140 km Rowerzystów:4 Gleb:1 Gum:1
Jest taki szlak, na myśl o którym na szprychowej twarzy maluje się promienny uśmiech. Terenowy, techniczny i niesamowicie malowniczy. Przecina w poprzek dolinki podkrakowskie, serwując co chwilę ciężkie podjazdy nagradzane widokami ze szczytów i obłędnymi zjazdami. Lasy, pola, łąki, zamki, strumyki, źródełka, wzgórza, skały i inne atrakcje sprawiają, że tak chętnie każdego roku powracamy na jego pokaźne nieraz fragmenty.
No właśnie - a gdyby tak pokonać go jednego dnia w całości? Wyruszyć wcześnie rano, pokręcić do zamku w Pieskowej Skale, by wieczorem, pełnym wrażeń, wymęczonym ale dumnym dotrzeć do otoczonej białą obwódką żółtej kropki namalowanej na słupie przy ulicy Fabrycznej, obok dworca PKP w Chrzanowie?
To pytanie zadałem sobie już 6 lat temu i mimo podjętej wtedy próby (31 sierpnia 2003) gnębi mnie ono do dziś. Po prostu mi się wtedy nie udało, dotarłem do Grojca - kawałek za zamkiem Tenczyńskich w Rudnie. Dwa lata później Szprychy, jeszcze beze mnie w składzie wpadły na podobny pomysł. Jednak i im się nie udało. Postanowiliśmy więc połączyć siły i spóbować kiedyś ponownie zmierzyć się z tematem. Magia słowa "kiedyś..." spowodowała jednak, że co roku na zebraniach podsumowujących sezon, żółty szlak Dolinek Jurajskich i Ziemi Chrzanowskiej był przepisywany na przyszłoroczną listę celów.
W końcu się jednak zmobilizowaliśmy, ustaliliśmy termin i w sierpniową sobotę postaraliśmy się o to, by lista na sezon 2010 pozbawiona była tej stałej pozycji. Start już o 6 rano, jak zawsze spod Mostu Grunwaldzkiego. Było ciężko – zgodnie z oczekiwaniami, ale mimo obaw się udało:) Teraz postaram się opisać jak do tego doszło.
Dla mnie ze względów logistycznych wyprawa zaczęła się już o 5:11 rano, ponieważ miałem do pokonania 25 km dojazdu na miejsce spotkania. O 6:10 zameldowałem się pod mostem, gdzie czekał już na mnie Abdul, a chwilę potem dołączył miszczu, który klął jak szewc z powodu niespodziewanie rozładowanego przez noc w plecaku GPSa, pozbawionego w związku z tym szans na zarejestrowanie całej wycieczki. Chwilę później pojawił się MC, aby potowarzyszyć nam do południa, ponieważ tylko taką ilością czasu dysponował.
Po zakończeniu zbiórki udaliśmy się asfaltem do Pieskowej Skały, gdzie miała się zacząć właściwa przygoda. Osiągnięta kilka minut przed 8 żółta kropka przeniesiona z zamku na jego podnóża zwiastowała dwie rzeczy – jedną dobrą, a drugą złą. Optymizmem napawało spodziewane lepszej niż w poprzednich latach jakości oznakowanie szlaku, co miało ułatwić nam nawigację. Martwiły natomiast zmiany w przebiegu na kilku odcinkach, które były dla nas zawsze kultowe. Zaczęły się pierwsze spekulacje na temat czasu przejazdu szlaku i powrotu do domu. Dominowało przekonanie, że 10 godzin i 20 w domu, to w ogóle bardzo pesymistyczna wersja, bo szlak może i trudny, ale to w końcu nie Bieszczady. Ja byłem od początku sceptyczny wobec tych prognoz, bo już wiele razy miałem się okazję przekonać, jak poszczególne odcinki dosłownie pożerają godziny jazdy, a co dopiero cała trasa.
Punktualnie o 8 ruszyliśmy do boju. Najpierw trzeba było podjechać na zamek, po to by zeń zaraz zjechać i wpaść na stromy, terenowy podjazd. To bardzo typowe dla tego szlaku. Nie mogąc się jeszcze dobudzić zabezpieczałem skutecznie tyły ekipy podczas pięknego przejazdu przez szokująco bezludny Ojcowski Park Narodowy. Choćby z tego powodu warto było wstać tak wcześnie! Kiedy dotarliśmy do skrzyżowania z drogą olkuską spotkał nas pierwszy zawód, ponieważ szlak skręcił trochę wcześniej niż zwykle, omijając przyjemny przejazd przez skałki, na korzyść kawałka bezdusznego asfaltu. Nieco zmartwieni dotarliśmy na miejsce pierwszego popasu w okolicach jaskini wierzchowskiej. Napis „Warczące Szprychy”, widniejący na naszych pachnących niemal nowością koszulkach przypadł do gustu pozostałym klientom, a także obsłudze sklepu, dzięki czemu zostaliśmy bardzo sprawnie i miło obsłużeni. Spożyty tam tigerek postawił mnie nieco na nogi, dzięki czemu po powrocie na trasę wyrównałem w końcu tempo z resztą ekipy. Za chwilę czekał nas kolejny zawód, choć na ten byliśmy już wcześniej przygotowani. Chodzi o wjazd do doliny Bolechowickiej. Kawałek wspaniałego, wąskiego, krętego, pofałdowanego i technicznego zjazdu został definitywnie ogrodzony jako teren prywatny i nie da się już tam wjechać? Najwyższa pora zacząć myśleć o założeniu fundacji ratującej najlepsze fragmenty podkrakowskich szlaków poprzez wykup i otwieranie ogrodzonych gruntów;) Na otarcie łez został nam dolny, bardziej płaski odcinek zjazdu, którym początkowo próbowałem zjeżdżać jako pierwszy, jednak gdy po uślizgu przedniego koła ledwo wyratowałem się przed glebą, nabrałem respektu i puściłem miszcza przodem;) Dalej nieco mniej ciekawy odcinek zaprowadził nas do Doliny Kobylańskiej, którą jak to zwykle bywa podjeżdżaliśmy. Nagrodą za ten trud był popas przed Doliną Będkowską oraz zjazd do niej. MC niestety trochę przekombinował na śliskich kamieniach omijając dwoje pieszych i stłukł rękę w okolicach nadgarstka. Jak to historia lubi się czasem boleśnie powtarzać... na szczęście tym razem złamania nie było, ale Komin wyposażył pechowca w bandaż, dzięki czemu MC mógł trochę bardziej komfortowo wrócić do Krakowa. I tak nie mógłby jechać dalej ze względów czasowych, ale szkoda, że w ten sposób zakończył. Przed naszą pozostałą trójką droga była jeszcze długa, więc bez zbędnego ociągania przystąpiliśmy do ataku na podjazd zakończony grzbietem z dość spektakularną przy lepszej widoczności panoramą doliny Szklarki. Zjazd do niej zakończył się snakiem u Abdula, więc znów mieliśmy przerwę. Ciężką do zdjęcia oponę Komin postanowił wykorzystać do pochwalenia się nowymi łyżkami Schwalbe, które rzeczywiście egzamin zdały świetnie. Niedługo później wspominałem już więc czasy, gdy na pokonywanym podjeździe nie było asfaltu. Przy okazji, jeśli kogoś zastanawia, dlaczego w tej relacji pomiędzy zjazdami a podjazdami często nie ma mowy o bardziej płaskich odcinkach, to dlatego, że ten szlak wiele dolinek przecina dosłownie w poprzek;) Po osiągnięciu szczytu czekał już na nas dość szybki, grzbietowy kawałek o tendencji w dół. Prowadził do doliny Racławki, gdzie mieliśmy sprawdzić kolejną modyfikację szlaku. Dotyczyła ona sposobu wydostania się z doliny. Do tej pory polegało ono na stromym zejściu w dół i przeprawie resztkami mostku na drugą stronę, skąd zaczynał się uwielbiany przeze mnie długi, stromy i trudny podjazd, piekielnie ciężki do pokonania jednym ciągiem, ale za to dający wiele satysfakcji, gdy sztuka ta się uda. Obecnie mostek uznano chyba za zbyt niebezpieczny w związku z czym zmieniono przebieg i miejsce wyjazdu z doliny. Alternatywny podjazd okazał się również długi i ciężki, ale nie ma już tego klimatu. Osobiście więc na przyszłość nie uznaję tej poprawki i będę tam jeździł po staremu. Ale i tak wyjechanie tego nowego podjazdu w całości sprawiło mi dużo radości i od tego momentu zaczęło mi się tak dobrze jechać, że z porannego gonienia chłopoaków przez dorównanie do nich przeszedłem do dyktowania tempa, szczególnie pod górę. Ja twierdziłem, że to kwestia psychiki, ale reszta próbowała mnie tłamsić konkurencyjnymi teoriami, że to dzięki porannemu oszczędzaniu, albo 34 – zębowej kasecie;) Odrobina odpoczynku po mocnej wyrypie pozwoliła nam przystąpić do interwałowego, ale pozbawionego wielkich przewyższeń odcinka dojazdowego do doliny Eliaszówki. Tuż przed zjazdem do samego źródełka droga tak zarosła, że trzeba było ją objechać polem, a potem łąką. Na dole zatankowaliśmy wodę, a następnie podjechaliśmy pod klasztor w Czernej i zjechaliśmy z niego w wariancie odwrotnym niż wskazywałby szlak, a to na skutek mojej luki w pamięci. Ważne jednak, że zaliczyliśmy ten odcinek w całości;) Dalej pomknęliśmy szosą do Krzeszowic, gdzie postanowiliśmy zjeść obiad, a konkretnie pizzę, dzięki której nabraliśmy sił na pokonanie ciągle niemałego odcinka pozostającego przed nami. Po przerwie udaliśmy się w stronę Tenczynka i zamku w Rudnie. Po jego zdobyciu okazało się niestety, że nie można już go zwiedzać, bo ze względów bezpieczeństwa ruiny zostały zamknięte. Na sentymenty nie było czasu, zjechaliśmy więc za szlakiem do głównej drogi, a następnie zaczęliśmy się przebijać terenem w stronę Grojca.
Od tego momentu przejąłem rolę pierwszego nawigatora, bo tylko ja miałem do czynienia z dalszym odcinkiem. Już tam moja pamięć się przydała, bo przed wspomnianą miejscowością oznaczenia były mocno wybrakowane. W samym Grojcu autorzy nowego przebiegu oszczędzili nam dawnej przeprawy w poprzek potwornie zarośniętego wąwazu, serwując malutki objazd. Później dość spokojnym odcinkiem dojechaliśmy do górnej partii Alwerni, skąd czekał nas piękny zjazd do części dolnej. Udało mi się uratować terenowość zjazdu, poprzez dopilnowanie niewidocznego odbicia z asfaltu w odpowiednim momencie. Na dole czekał nas krótki i mimo swojej płaskości ciekawy odcinek przejazdu... starymi torami kolejowymi;) Dalej udaliśmy się w stronę Regulic i wypatrywanego z coraz większym utęsknieniem zamku w Lipowcu, uznanym za punkt odniesienia, bo od niego do końca szlaku jest już tylko 15 km. Wcześniej czekał nas jeszcze jeden trudny podjazd przez las na grzbiet prowadzący już do zamku. Wyprzedziło nas tam dwóch rowerzystów, ale oni tego dnia na pewno mieli krótszą trasę do pokonania, więc nie próbowaliśmy z nimi rywalizować, kto pierwszy na górze. Przed samym zamkiem naprowadziłem nas jeszcze bezbłędnie na kolejne odbicie szlaku z cyklu „dla wtajemniczonych”. W końcu dotarliśmy do ruin w Lipowcu, co niezmiernie ucieszyło resztę ekipy ze względu na wzrost świadomości aktualnego położenia. Po kilku fotkach i szybkiej przekąsce zjechaliśmy na dół znanym mi zjazdem alternatywnym dla własciwego przebiegu szlaku (uniknęliśmy w ten sposób zejścia po schodach). Dalej leśnicy zgotowali nam małą niespodziankę w postaci wyciętej polany, która dość mocno zarosła, zmuszając na chwilę do pchania rowerów. Kolejną atrakcją był podjazd wąskim i krętym singielkiem zakończonym kawałkiem stromej wyrypy. Mnie odcinek jak zawsze zachwycił, ale chłopaków trochę mniej, bo zmęczenie zaczynało im się mieszać z poczuciem coraz większej presji czasu. Gdy zjechaliśmy do Zagórza musiałem w związku z tym ustosunkować się do pytania o liczbę czekających nas jeszcze podjazdów... chwilę pogrzebałem w pamięci i orzekłem, że poważniejszy jest już tylko jeden i czeka nas dosłownie za chwilę. Miszczu z Abdulem nabyli więc po piwku na planowany powrót pociągiem i przystąpiliśmy do wtaczania się na ostatnie większe wzniesienie. Na szczycie autorzy szlaku coś jednak przekombinowali, bo nie dość, że zmienili przebieg, to jeszcze słabo go oznaczyli, co spowodowało, że najpierw chwilę szukaliśmy właściwego początku zjazdu, po to, by i tak po drodze zgubić szlak, a na dole wyjmować mapę i nerwowo kombinować, jak najszybciej włączyć się z powrotem, lub po prostu dojechać do Chrzanowa, bo zaczynało już szarzeć. Na szczęście szybko udało nam się kawałek dalej znaleźć żółte znaczki i dojechać za nimi do szosy. Byliśmy już praktycznie w Chrzanowie, więc ze względu na późną porę podjechaliśmy jakieś 2 km asfaltem, zamiast pultać się po płaskich leśnych opłotkach. W samym mieście darowaliśmy sobie również wycieczkę pod końcową kropkę, bo z moich doświadczeń zajęłaby trochę czasu, a miszczu z Abdulem spieszyli się na pociąg do Trzebini. Mimo tych drobnych niedociągnięć uznaliśmy, że cel, jakim było pokonanie Żółtego Szlaku Dolinek Jurajskich i Ziemii Chrzanowskiej, został zrealizowany i powiększył listę naszych tegorocznych sukcesów.
Na koniec pojechałem z Chłopakami na dworzec w pobliskiej Trzebini, gdzie nasze drogi po udanej misji się rozdzielały. Oni wracali do Krakowa pociągiem, ja natomiast założyłem lampki, bo było już ciemno oraz kurtkę przeciwdeszczową, bo zaczęło padać i udałem się w 20 kilometrową drogę do Baczyna. Powrót miałem wyjątkowo klimatyczny, bo szutrową, a potem asfaltową alejką leśną. Wariant ten uznałem za bezpieczniejszy od głównej drogi Trzebinia - Krzeszowice. Ciemno i mokro, a chłopaki w tym czasie popijali piwko w suchym wagonie;) Na szczęście siły mnie nie opuściły więc dałem radę i po godzinie, gdzieś koło 21:30 dotarłem do Baczyna. Miszczu i Abdul zawitali do domów o podobnej porze.
Spędziłem więc tego dnia na rowerze ponad 16 godzin, z czego koło 12 pożarł zółty szlak. Tanio skóry nie sprzedał, ale z dumą oświadczam, że po tylu latach, w końcu go pokonaliśmy! Jadąc od świtu do zmierzchu i od kawy do piwa nie po raz pierwszy udowodniliśmy, że jesteśmy rowerzystami górskimi*. I myślę, że jeszcze nie raz to pokażemy:)
*Nawiązanie do listy oznak, że jesteś rowerzystą górskim – przypomnianej przez Komina, a zaczerpniętej z kultowej strony rowerowej u Zbooya. Oryginalne brzmienie, to „Jesteś rowerzystą górskim, jeśli: (..) 60. Twoja ulubiona wycieczka zaczyna się kawą, a kończy piwem. (...)”
Aktualnie nie mamy zaplanowanego żadnego wyjazdu. Jeżeli chcesz możesz sam dodać propozycję wyjazdu. Poczujemy się zaproszeni :) Dodaj najbliższy wyjazd »