Trasa:trasa maratonu Dystans:66 km Przewyższenia:1171 m Rowerzystów:5 Gleb:1 Gum:0 Charakterystyka: Wyścig / Maraton
jak co roku, najważniejsza dla nas impreza
Jak co roku kulminacja sezonu rowerowego przypada na koniec sierpnia, gdy ma miejsce najważniejsza dla nas impreza rowerowa Krakowski Maraton Rowerowy. W tym roku odbyła się jego siódma edycja, a Warczące Szprychy tradycyjnie już wystawiły pokaźną ekipę. Tym razem większość z nas wybrała dystans MEGA, a rodzynkiem na GIGA został Sara, on zatem samotnie reprezentował na starcie o godzinie 10:00. Reszta z nas o tej porze wyjeżdżała dopiero z domów, by przybyć na Błonia na 11:00, kiedy to startowała najliczniejsza grupa amatorów MTB.
Wyjątkowo udało nam się odpowiednio wcześnie pojawić na Błoniach i zajęliśmy sobie całkiem przyzwoite miejsce w sektorze startowym. Przed startem zastanawialiśmy się jeszcze na jaki dystans pojechał Buli i czy w ogóle przyjechał, ale ta zagadka miała rozwiązać się później. Poza tym tradycyjnie omawialiśmy trasę i zastanawialiśmy się nad tym, kogo na jaki czas stać, większość z nas na podstawie poprzednich maratonów stawiała sobie za cel czas w okolicy 3:30 -3:45, rzeczywistość jak zwykle miała brutalnie zrewidować te założenia.
Tymczasem zbliżała się godzina startu. Ku naszemu zaskoczeniu start odbył się punktualnie i grupa przeszło ośmiuset bikerów zaczęła się rozciągać wokół Błoń. O tym jak dobre miejsca w peletonie mieliśmy na starcie niech świadczy fakt, że gdy domykaliśmy kółko przejeżdżając obok tylnych sektorów, rowerzyści tam wciąż czekali aż Ci przed nimi ruszą!!
Początkowo sytuacja wśród Szprych wyglądała standardowo, czyli jak pierwszy przebiłem się przez peleton, po czym reszta przeganiała mnie aż do podjazdu pod ZOO. Generalnie panował potworny tłok, Błonia, kilka kilometrów asfaltu, podjazd pod ZOO to było mało by rozciągnąć tak potężną grupę. Pierwszy zjazd mnie zaskoczył. Gdyż okazało się, że całkiem niełatwa droga przecinana koleinami stała się gładką wysypaną kamyczkami wygodną ścieżką spacerową. Cóż, to wyjaśniało, czemu organizatorzy odważyli się puścić tamtędy maraton. Potem był zjazd do Kryspinowa i cały czas tłok. Na moście nad autostradą byłem świadkiem poważnego wypadku, gdy jeden z rowerzystów stracił panowanie nad rowerem, wyleciał w powietrze i walnął o asfalt. Wszystko to wyglądało dość makabrycznie, sam poszkodowany nie miał za bardzo ochoty do dalszej jazdy, całe szczęście nikt w niego nie wjechał.
Za Kryspinowem był jak zwykle najnudniejszy odcinek maratonu, wzdłuż lotniska w Balicach, potem był rozjazd na MINI, gdzie z pewnym zdziwieniem zauważyłem że niektórzy tam jeszcze skręcają mimo że Mini startowało godzinę wcześniej. Nie zmieniało to jednak faktu że wciąż była masa zawodników zarówno przede mną jak i za mną, a zbliżał się już 20 kilometr!! W tym momencie był też ulokowany pierwszy bufet, na którym miałem się nie zatrzymywać, ale jakoś o dziwo nie było przy nim tłoku więc się zatrzymałem. Chwilę przed bufetem miałem okazję pogadać chwilkę z Piotrkiem Truffem, który jak to zwykle bywa wyprzedzał mnie na podjeździe. Tego podjazdu było jeszcze trochę bo aż do samego Wąwozu Półrzeczki, ale zato nagroda była piękna. W końcu mogłem się wyżyć i trochę powyprzedzać, było też jak zwykle kilka kałóż które większość ludzi pieczołowicie omijała, mnie oczywiście przez myśl to nie przeszło. Bo oprócz uzyskania w ten sposób kosmetycznego okładu z błota zawsze można przy okazji wyprzedzić kilka osób, ot choćby znajomych z X-Free:). Potem było znów trochę podjazdu, a nawet podejścia, bo w tak wielkim tłumie ciężko się przebić, ai atmosfera już nie ta co parę lat temu, gdy jadącym nie tylko robiono dużo miejsca ale też ich dopingowano. Teraz jak już ktoś ustępuje miejsca to często z niechęcią, czasem dorzucając jeszcze swoją opinię. Smutne że wzrost popularności maratonów powoduje także obniżenie poziomu kultury pomiędzy rowerzystami. A goście udowadniający swoją wyższość, lub skarżący że się ich wyprzeda na zjazdach jadąc w okolicy czterechsetnego miejsca to chyba największa możliwa żenada, ale cóż w następnym roku trzeba będzie trzeba lepiej się przygotować i pojechać na GIGA, tam takich mondrali jeszcze nie ma.
Nic to jedziemy dalej, znów zjeździk, tym razem do Baczyna, kolejna okazja ma podniesienie morale, a następnie długi ostry podjazd asfaltem gdzie doganiam Abdula. Miał problemy ze skurczami, ale dzięki temu spory kawałek jechaliśmy razem i to jeden z przyjemniejszych kawałków, choć również niełatwych bo z podjazdem na Bukową najwyższy punkt na trasie. Oczywiście taki punkt ma tą zaletę, że zazwyczaj jest z niego bardzo fajny zjazd, tak było także tym razem. Było trochę błotka, było też trochę więcej miejsca i nawet nikt nie blokował specjalnie tym sposobem udało mi się całkiem sporo uciec Azarkowi, bo on miał trochę mniej szczęścia na tym zjeździe. Potem był jeszcze kawałek podjazdu i kolejny bufet. Tym razem miałem w planach większą przerwę, trzeba było uzupełnić zapasy i trochę się zregenerować. Był to dopiero 31kilometr, więc jeszcze wiele było przed nami. Po chwili przyjechał Abdul i usiedliśmy razem żeby spokojnie się posilić, a tu nagle na bufet wpada Buli, uzupełnia bidon i leci dalej:) Tym sposobem dowiedzieliśmy się że pojechał jednak na GIGA i że czołówka tego dystansu jest już przed nami:)
Po 5 minutach zasłużonej przerwy ruszyliśmy dalej, niestety Abdula wciąż mocno nękały skurcze i został z tyłu. Tak więc kolejną, kultową już atrakcję maratonu, pokonywałem bez asysty Abdula. Chodzi oczywiście o zjazd Wąwozem Kochanowski, który przez ostatnie trzy lata jest bardzo intensywnie rozjeżdżany przez wszystkich podkrakowskich rowerzystów. Na pewno stracił on już swoje dziewicze piękno i pierwotny charakter, ale jednak wciąż jest to bardzo stromy i trudny zjazd, z który nie wszyscy zawodnicy sobie radzą, a wielu nawet nie podejmuje ryzyka zjazdu. W skrócie jest to kolejne miejsce, w którym mogę być pewien, że kogoś wyprzedzę:)
Kolejne kilka kilometrów jedzie się z widmem zapałki i okolicznych podjazdów, które też potrafią dać w kość zwłaszcza, gdy jest to już trzecia godzina ścigania, czyli bardzo dobry moment na kryzys:) Jednak lepiej zorientowani w terenie wiedzą, że trzeba przetrwać dwa długie i jeden krótki podjazd, potem jest w nagrodę 10 kilometrów zjazdu i po płaskim, potem jeszcze tylko Lasek Wolski i meta. TYLKO Lasek Wolski każdy, kto był na tym maratonie od razu wyczuje ironię w tym zdaniu lub dreszczyk przejdzie mu po plecach. To, co organizatorzy fundują uczestnikom wyścigu w Lasku Wolskim, gdy meta wydaje się być na wyciągnięcie ręki jest tortura, która spokojnie można łamać ludzi. OK nie mówimy tu o cyborgach herbu Stalowa Łydka, ale o całej reszcie. Proces torturowania wygląda tak. W pierwszej kolejności mamy leciutki rozgrzewkowy podjazd polami i asfaltem na Zakamycze, skąd ruszamy już ostrzej czarnym szlakiem, odbijając po chwili w niebieski, który tylko z pozoru wydaje się biec w miarę płasko. W istocie jest to całkiem wymagający odcinek interwałowy, na którym również możne się przydać dobra technika jazdy. Dla tych co lubią lotne finisze i jazdę po płaskim, kilka set metrów przez Polanę pod Dębiną i po krótkim zjeździe kolejny podjazd, tym razem czerwonym szlakiem na wysokość ZOO. W nagrodę, że wspaniale sobie poradziliśmy z tym wszystkim wpadamy na naprawdę wymagający stromy, techniczny zjazd, dla wielu wręcz za stromy. Potem, jeśli ktoś nie wie, że trzeba szybko redukować, będzie prowadził, bo zaraz zaczyna się bardzo ostry podjazd. Potem trochę łagodnieje, ale nie odpuszcza. Cały ten piękny zjazd trzeba teraz odpracować na cholernie sztywnej monotonnej serpentynie, która łamie praktycznie każdego. Od połowy długości praktycznie wszyscy idą chyba, że trafi się ktoś z ambitny z GIGA. Podejście to jest cholernie denerwujące i upokarzające, a to przecież niewielka górka raptem kilka kilometrów od Rynku Głównego. Wszyscy na około jednak powoli w skupieniu krok za krokiem zmierzają po górę, a końca jej nie widać. Dłuży się to podejście nie miłosiernie, ale gdy się skończy znów dostajemy fajny kawałek zjazdu, który kończy się oczywiście kolejnym porządnym podjazdem w postaci „białej drogi”. Tutaj już sporo osób wie, że jest to ostatni podjazd i nie poddaje się łatwo, tym bardziej, że po wybrukowaniu tego odcinka stracił o sporo na trudności. Ze szczytu kolejny zjazd, tym razem zdradliwym trawersem, jeszcze troszkę ścieżek po lesie i wypadamy na asfalt, podjazdy już nam nie grożą zostaje jednak wciąż małe ‘ale’, blisko kilometrowy finisz po największym w Polsce śródmiejskim kretowisku. Gdy człowiek po tym wszystkim przekroczy linię mety może być z siebie naprawdę dumny!
A my wszyscy mogliśmy być z siebie dumni, zwłaszcza Sara który złoił dystans GIGA. Co prawda czasy mieliśmy znacznie gorsze niż 3:30, ale za rok będzie kolejna szansa na poprawę rezultatu i na pewno z niej skorzystamy!! A przy okazji gratulujemy naszemu AZSowemu koledze Romanowi Pietruszce, który zajął 4 miejsce no i oczywiście Buliemu, którego tegoroczne wyniki są dla nas naprawdę imponujące, ale w końcu trening czyni Mistrza (nie mylić z Miszczem;)
Miszczuniu a to nie byłem ja przy bufecie jak mijał nas Buli?? ;) z tą różnicą, że nie pognałem później przed Ciebie tylko kwiczałem pod drzewem ze skurczów :D
No dales mi do myslenia Miszczu kiedy to mysmy sie na tym maratonie widzieli na trasie :) bo chyba wlasnie tylko na poczatku. Potem myslałem ze jestes ciagle przedemna :)
Ja też gorąco zachęcam do startu na GIGA w przyszłym roku :) Atmosfera na trasie daleka jest od przejść o jakich słyszałem i tutaj czytałem na MEGA.
No i dzięki miszczu za komplement z tymi ambitnymi zawodnikami z GIGA, co podjechali całą serpentynę na koniec w lasku:) Połechtałeś moje ego nie mniej niż goście za moimi plecami, którzy mówili "Kurde, ciekawe co on je?!" gdy minąłem ich pchających tam rowery;)
Aktualnie nie mamy zaplanowanego żadnego wyjazdu. Jeżeli chcesz możesz sam dodać propozycję wyjazdu. Poczujemy się zaproszeni :) Dodaj najbliższy wyjazd »