Trasa:Cieszyn - Ustroń - Zwardoń - Ujsoły - Zawoja - Kraków Dystans:270 km Przewyższenia:6161 m Rowerzystów:7 Gleb:10 Gum:9 Charakterystyka: Wyjazd wielodniowy Wyjazd górski
W 2004 roku odbyła się pierwsza edycja trwającego tydzień wyścigu przez całe polskie Karpaty – TransCarpatia. Od tamtej chwili, gdy dowiedziałem się o tym wyścigu, przejechanie jego trasy było moim małym marzeniem. Niestety ze względu na dość wysokie startowe, a także braki kondycyjne i czasowe nigdy nie zdecydowałem się na start w tym wyścigu. Parę lat temu, pojawiła się w szprychach koncepcja przejechania trasy wyścigu niezależnie od wyścigowego kalendarza. Ostatecznie po nabraniu mocy urzędowej temat został wpisany na listę celów na rok 2010 i przeznaczony do realizacji w nieco okrojonej czterodniowej formie, co miało zapewnić wyższą frekwencję. Ustaliliśmy termin i nie pozostało nam nic innego jak w końcu podjąć wyzwanie.
Przygotowania
Po analizie możliwości postanowiliśmy zacząć naszą wyprawę z Cieszyna, przez Beskid Śląski i Żywiecki jadąc dalej na wschód. Trasa miała bazować na trasie edycji 2009, ale postanowiliśmy ją w niektórych miejscach uatrakcyjnić, wprowadzając odcinki z MTB Trophy. Cenne sugestie dał nam też lorzu, który ukończył ten wyścig. Przygotowaliśmy tracki na dwa pierwsze dni, które odpowiadały pierwszemu etapowi wyścigu, a na kolejne dwa dni planowaliśmy ustalić trasę na bieżąco. Ostatecznie skład grupy uderzeniowej zamknął się w niemałej liczbie siedmiu osób, cztery najaktywniejsze w tym sezonie szprychy Sara, Abdul Azar i Miszczu, dwóch górali sądeckich prosto z Krynicy oraz Marcin który dołączył do nas po raz pierwszy, wyszukując naszą akcję w internecie.Zgrupowanie oddziału nastąpiło dzień wcześniej w Cieszynie, w moim skromnym mieszkaniu. Mimo przyjazdu późnym wieczorem zaliczyliśmy jeszcze krótkie zwiedzanie polskiego i czeskiego Cieszyna i oczywiście degustację czeskiego piwa. Ponadto wszyscy kombinowali jak odchudzić swoje plecaki, które przez najbliższe dni mieli taszczyć przez nie małe góry. Przed zaśnięciem była też odprawa nad mapą, podział map i narzędzi, tak abyśmy wieźli tylko potrzebną ich ilość a nie siedem kompletów.
Dzień 1 – Gumisie i Czantoria (nie taka) Mała Trasa: Cieszyn, Dzięgielów, Cisownica, Czantoria Mała, Czantoria Wielka, Soszów, Stożek, Istebna, Koniaków, Zwardoń
Na pierwszy dzień mieliśmy jasno określony plan działania. Wspinamy się na Czantorię Małą, następnie jedziemy szlakiem granicznym do Stożka, potem do Istebnej i Zwardonia, gdzie mieliśmy już zaklepany nocleg. Wstaliśmy w miarę wcześnie, na śniadanie każdy dostał porcję spaghetti a la Kominno i po zapakowaniu rzeczy ruszyliśmy na trasę jeszcze przed 9. Pierwsza górska próba, ujawniła spore różnice w przygotowaniu kondycyjnym naszej siódemki. Prym wiedli zdecydowanie górale Kryniccy wspierani przez Abdula, na szarym końcu ciągnęliśmy się ja, Sara i Azar, który przyjechał z bólem pleców. Po pierwszym podjeździe doszliśmy do wniosku że Czantoria bynajmniej nie powinna być nazywana Małą lecz Niższą. Przy zjeździe z tego pierwszego wierzchołka Azar złapał gumę, nic jeszcze nie wskazywało że będzie to początek dramatu. Gdy cały nasz peleton dotarł pod Czantorię Wielką, czołówka właśnie kończyła obiad. Po małej naradzie sprawdziliśmy czy każda podgrupa ma komplet wyposażenia i podjęliśmy decyzję, że się rozdzielamy. Pierwsza grupa raźno ruszyła dalej, a my po krótkim odpoczynku za nimi. Daleko nie ujechaliśmy bo na ostrym kamienistym zjeździe z Czantorii Wielkiej poszła druga guma, tym razem moja. Raźno zabrałem się za wymianę gdy okazało się że moja zapasowa dętka jest w rozmiarze 24' zamiast 26'! Grunt to dobre przygotowanie;) Dostałem dętkę Sary i spokojnie kontynuowaliśmy usuwanie awarii. Mijający nas turyści z niedowierzaniem pytali czy my tutaj zjeżdżaliśmy. Byly nawet dziewczyny, które chciały poczekać i to zobaczyć. Niestety nie poczekały, ale gdy koło nich przejeżdżałem, wykonałem efektowny wyskok na korzeniu, następnie obsypałem je kamieniami zarzucając tylnym kołem zaraz przed nimi, a następnie na sporej prędkości odjechałem przez największe korzenie. Prędkość miałem zresztą tak dużą, że nie wyrobiłem się w następnym zakręcie, uruchamiając licznik gleb. Nieco dalej Azar zaliczył kolejnego snakebite'a co było już niepokojące, bo stanęliśmy w obliczu wyczerpania zapasu dętek i musieliśmy uruchomić łatki. A snake był porządny i mocno kontrastował z Azarową obręczą z systemem anti sankebite. Ale cóż wzięliśmy się do łatania. Zadzwoniliśmy też do Marcina który jechał w zasadzie z nami żeby na nas nie czekał. Następny odcinek był spokojniejszy, spokojnie podjechaliśmy pod schronisko na Soszowie robiąc tam krótką przerwę na batona, bo zadecydowaliśmy że obiad jemy na Stożku. Gdy odjeżdżaliśmy spod schroniska, Azar zauważył że znów schodzi mu powietrze, była to mała zapowiedź naszego koszmaru. Póki co postanowiliśmy dopompować i jakoś dojechać. Nie ujechaliśmy nawet kilometra i po zjeździe z Soszowa, przy turystycznym przejściu granicznym musieliśmy podjąc się kolejnego łatania. Okazało się że przeoczyliśmy jakąś małą dziurkę. Powoli zaczynaliśmy się specjalizować i każdy w tym rytuale miał swoje zadania. Ja szukałem dziur w dętce, Azar sprawdzał oponę, ja kleiłem łatki, potem równo dzieliliśmy się pompowaniem. Zanim dotarliśmy na Stożek rytuał ten musieliśmy powtarzać jeszcze raz czy dwa, powoli sami zaczynaliśmy się gubić. Nasza awangarda w postaci Wojtka, Fabiana i Abdula, już półtorej godziny nudziła się na Stożku, trochę krócej był tam Marcin, a my czasem co kilkaset metrów stawaliśmy by załatać kolejną dziurę lub poprawić źle przyklejoną łatkę. Bo trzeba przyznać że to łatanie jakoś nam nie szło. Najpierw okazało się że zestaw z Decathlona raczej się nie sprawdza, prawdopodobnie była to wina kleju, następnie mój pomysł załatania dwóch dziur jedną łatka również okazał się nie trafiony. Ostatecznie oczywiście dotarliśmy na Stożek, ale wyczerpani fizycznie i psychicznie. Czekał na nas tutaj Marcin, reszta zjeżdżała już do Istebnej.
Na Stożku zjedliśmy porządny obiad i ruszyliśmy dalej. Przejechaliśmy przez Kiczory wspaniałymi single trackami, które znacznie poprawiły nam humor, dalej czekał nas zjazd do Istebnej. Tutaj niestety po raz kolejny musieliśmy zmierzyć się z Azarowymi dętkami, całe szczęście tylko raz. Po drodze raz zgubił nam się szlak i musieliśmy wyznaczyć azymut, ale szlak się szybko znalazł i do Istebnej dojechaliśmy bez większych problemów nie licząc faktu że robiło się już naprawdę późno. Przed nami był teraz niemały podjazd do Koniakowa, niby asfaltem ale jednak ponad 300m przewyższenia. Pierwotnie zakładaliśmy przejazd przez Ochodzitą ale ostatecznie stwierdziliśmy że nie mamy już czasu ani ochoty dodawać sobie atrakcji. Nasze chęci znaczyły jednak niewiele, bo właśnie pod Ochodzitą Azar złapał kolejną gumę. Tutaj swoje strategiczne rezerwy wyciągnął Marcin, który miał obręcze dostosowane tylko do wąskich zaworów Presta i do tej pory bronił się przed oddaniem jedynej zapasowej dętki z tym wentylem. W czasie, gdy my po raz kolejny walczyliśmy z dziurawymi dętkami, forpoczta zastanawiała się już co by zamówić na kolację. Jednocześnie dali nam cynk żebyśmy nie pchali się do Zwardonia szlakiem, bo czeka nas tam mało przyjemny podjazd. Wyznaczyliśmy więc sobie objazd dookoła bitymi drogami i ruszyliśmy dalej. Po drodze natknęliśmy się jeszcze na miejscowych chłopaków, którzy siłowali się ze skuterem. Mieli mocno połamane plastiki poszycia i byli zachwyceni że mamy do dyspozycji zarówno różne śrubokręty, noże jak i taśmę izolacyjną.
Do Zwardonia dotarliśmy późnym wieczorem, mój Garmin pokazywał że jechaliśmy 5 godzin, natomiast czas postojów na trasie to 6 godzin. Byliśmy szczęśliwi, że dotarliśmy do celu. Jednak pechowy początek wyprawy zasiał niepokój co czeka nas w kolejnych dniach. Zresztą nasza czołówka również miała przygody tego dnia. Fabian również zaliczył gumę i glebę, a Wojtek zaliczył bardzo nieprzyjemną glebę na asfaltowym zjeździe gdy musiał zmieścić się między Fabianem, który nagle zatrzymał się by spytać o drogę, a jadącym z naprzeciwka autem. Na szczęście nic poważnego się nie stało, ale Wojtek musiał się zmagać z paroma potłuczeniami.
Dzień 2 – Ostępy Wielkiej Raczy i wielka ucieczka Trasa: Zwardoń, Wielka Racza, Rycerzowa, Ujsoły, (Rysianka)
Drugi dzień zaczęliśmy pysznym śniadaniem w tej samej knajpce, w której spędziliśmy wieczór. Wyruszyliśmy znów koło 9 i od razu czekało nas nie lada wyzwanie w postaci podjazdu na Wielką Raczę. Tym razem nie było już upalnego słońca, lecz cały czas wisiały w powietrzu ciężkie chmury. Jedni byli z tego zadowoleni, drugim bardziej pasowała upalna pogoda dnia poprzedniego. Tak czy inaczej po kilkuset metrach podjazdu wszyscy byli na tyle rozgrzani, że zrzucali kurtki. Na ten dzień także mieliśmy przygotowany ślad GPS na podstawie jednego z etapów Trophy oraz Trancarpatii. W optymistycznej wersji mieliśmy dojechać do Korbielowa, okazało się to jednak dla nas nie osiągalne, ale nie wyprzedzajmy faktów. Początkowo kilka kilometrów jechaliśmy razem. Trasa wiła się po polnych drogach, czasem jakąś ścieżką. Zdarzały się podejścia, ale jakoś jechaliśmy razem, GPS pozwalał nam łatwo kontrolować kierunek jazdy. Po tracku jechaliśmy mniej więcej do 6km, aż trafiliśmy na rozjazd, na którym nie bardzo wiedzieliśmy jak jechać. Z GPSa nie dało się tego łatwo odczytać, szlaku też nie było widać, wybraliśmy dalej drogę wzdłuż granicy, wkrótce potem okazało się, że track odbijał w lewo, ale my jak zwykle już nie chcieliśmy wracać. Wynikiem tej decyzji trafiliśmy na stromą leśną drogę przez szczyt Kikuli, zamiast na drogę która omijała go lekkim łukiem. Tutaj po raz kolejny nasza grupa się rozciągnęła i rozbiła na mniejsze. Ze szczytu Kikuli był już tylko kawałek na Magure i fantastyczny singletrack, który dobrze pamiętałem z Trophy, trochę zjazdu i znów podjazd tym razem na Przysłop. Dla mnie to była podróż sentymentalna do MTB Trophy 2007, na ostatni trudny burzowy etap, który będę jeszcze długo pamiętał. Tak czy inaczej ten odcinek jechało mi się dobrze razem z Abdulem, trochę z tyłu byli Sara i Azar, który całe szczęście tego dnia nie miał więcej przygód technicznych. Z Wielkiego Przysłopu zjeżdżaliśmy na Obłaz i ostatnią przełęcz przed finałowym atakiem na Raczę. Tutaj mieliśmy spore szanse dogonienia ucieczki, gdyż aby rowerem wyjechać na szczyt trzeba było skręcić ze szlaku w małą ścieżkę która łączyła się z drogą do schroniska (przy okazji żółtym szlakiem). Korzystając z GPSa i mając w pamięci trasę z Trophy bez problemów znaleźliśmy się na tej drodze, która łatwą nie była, ale jednak przy odpowiednim poziomie samozaparcia można było bez problemów jechać. Ja miałem dodatkową motywację, gdyż miałem własne porachunki z tym podjazdem właśnie z Trophy. Wtedy nie miałem już sił żeby tam podjeżdżać, teraz nie było wiele lepiej, ale jak się człowiek uprze to się uprze i wyjedzie. Tak też zrobiłem. W tym samym czasie ekipa Krynicka wynosiła na plecach rowery, stromą wąską ścieżką wzdłuż granicy. Ostatecznie byli pod schroniskiem jedynie 15 minut przed nami. My jednak potrzebowaliśmy trochę więcej czasu na odpoczynek.
Na Raczy tak naprawdę na trwałe ustaliły się dwie podgrupy, Krynicka z Wojtkiem, Fabianem i Marcinem, oraz Szprychowa ze mną, Sarą, Azarem i Abdulem. Kryniczanie po małym co nieco pognali naprzód, my zostaliśmy jeszcze odpocząć i bez większych skutków poczekać na jakąś dziurę w chmurach, która pozwoliłaby choć na chwilę zachwycić się fantastyczną panoramą z Raczy. Niestety, tego dnia na żadne widoki nie można było liczyć. Po zrobieniu kilku pochmurnych fotek ruszyliśmy dalej w stronę Rycerzowej, trasą która podobno jest jedną z najwspanialszy górskich tras rowerowych w Polsce. Trzeba przyznać, że te 15 km szlaku wzdłuż Polsko-Słowackiej granicy jest niezwykłe. Unikalność tego odcinka polega przede wszystkim na tym, że prowadzi on głównie ścieżkami a nie drogami leśnymi, jest to odcinek praktycznie w całości do przejechania, dający wiele frajdy. Zapewne przy dobrej pogodzie są też piękne widoki, ale niestety nie było nam dane się o tym przekonać. Tak czy inaczej oboma rękami podpisuję się pod tezą, że każdy rowerzysta górski powinien ten odcinek przejechać obowiązkowo. Nie jest to bynajmniej szlak łatwy, bo kilka gleb na nim zaliczyliśmy. Już na pierwszym kilometrze Azar zaliczył OTB, a ja bardzo niespodziewanie zahaczyłem pedałem o zupełnie niewinnie wyglądający kopczyk zachodzący w skrajnię ścieżki. Był on jednak dobrze wzmocniony kamieniami, czy jakimś głazem i zanim zorientowałem się o co chodzi, to już leżałem na ziemi. Wypadek był dość gwałtowny i zaskakujący, również dla tych co jechali za mną. Całe szczęście skończyło się na kilku potłuczeniach i pojechaliśmy dalej.
Po 10 kilometrach naprzemiennych zjazdów i podjazdów, szczytach i przełęczach cały czas na wysokości powyżej 1000m, dotarliśmy w okolice przełęczy Przegibek. Nie zatrzymaliśmy się co prawda w schronisku, ale krótka przerwa regeneracyjna była nam zdecydowanie potrzebna.
Po kilku batonach ruszyliśmy dalej. W naszej czwórce bardziej z przodu jechali Azar z Abdulem,ja z Sarą zostawaliśmy momentami bardziej z tyłu. Ogólnie jechało nam się dobrze, aż dotarliśmy pod wierzchołek Rycerzowej Wielkiej. Tutaj szlak prowadził ścieżką, której stromizna nie byłaby przeszkodą jedynie dla kozic górskich. Wyniesienie rowerów na górę zdawało się wyczynem co najmniej karkołomnym. Gdy Azar z Abdulem byli już dość wysoko, ja zauważyłem na moim GPSie, że jakieś 300 metrów wcześniej track odbił w lewo. Zawróciliśmy z Sarą i pojechaliśmy tak jak pokazywał GPS, narciarską trasą biegową. Po kilku minutach spokojnej jazdy byliśmy na Hali Rycerzowej. Nie wiedzieliśmy jednak że jesteśmy na miejscu i przygotowywaliśmy się mentalnie na zdobycie kolejnego wierzchołka, czyli Rycerzowej Małej. Tymczasem Azar z Abdulem pomknęli zjazdem w dół bokiem, zupełnie nas ignorując. Dopiero gdy pojechaliśmy za nimi zobaczyliśmy dach schroniska. Byliśmy szczęśliwi, że za chwilę zjemy obiad:) Górali Krynickich już tutaj jednak nie było. Nie udało nam się też z nimi skontaktować. Po zebraniu sił ruszyliśmy dalej zaplanowaną drogą. Niewątpliwie czekał nas teraz zjazd. Tyle że był to zjazd po tzw kamerdolcach, korzeniach i innych ustrojstwach, które skutecznie zniechęciły wszystkich oprócz mnie. Bo ja, po zakupie Bombera lubię chyba wszystkie zjazdy:)
W tym czasie pierwsza grupa uparcie i nie bez problemów wspinała się już pod schronisko Na Rysiance. Zmęczenie dawało im się mocno we znaki, dodatkowo podjazd przybrał formę pokutną, gdyż wzdłuż drogi którą jechali umieszczono stacje drogi krzyżowej. Niestety biedacy nie byli sobie w stanie przypomnieć ile stacji ma droga krzyżowa.
My szczęśliwie dotarliśmy do asfaltu i odpoczywaliśmy na kilku kilometrowym zjeździe do Ujsołów, rozważając co dalej. Nasza sytuacja była trudna, chcieliśmy dogonić chłopaków, ale mieliśmy godzinę do zmroku, mało zapasów i jeszcze mniej sił. W perspektywie był nieznany podjazd o różnicy wzniesień ok 600m. Ostatecznie po namyśle podjęliśmy decyzję że szukamy noclegu w Ujsołach, a na Rysiankę ruszymy bladym świtem następnego dnia. Szczęśliwie udało nam się znaleźć bardzo dobry nocleg z domowym jadłem i po sytej ciepłej kolacji i piwku, humory nam się znacznie poprawiły.
Ucieczka dotarła natomiast na Rysiankę również mocno wykończona, mieli jednak nad nami sporą przewagę 600m i rano mogli się wyspać.
Dzień 3 – Deszcze niespokojne, potargane peleryny i ostatni kontakt Trasa: (Ujsoły), Rysianka, Hala Miziowa, Przysłop, Korbielów, Glisne, Zubrzyca Górna, (Zawoja/Rabka)
Dla naszej czwórki dzień zaczął się bardzo wcześnie, o 6:30 ruszyliśmy z kwatery prosto do sklepu po peleryny i prowiant. Piękna pogoda się skończyła, padał deszcz, a oczywiście nie każdemu w małym bagażu zmieściły się peleryny. Niestety, jedyne co znaleźliśmy to bardzo jednorazowe peleryny w dość absurdalnej cenie (6-8zł) W dodatku trzeba było uważać co się bierze, bo ja na przykład trafiłem taką która w ogóle nie dała się zapiąć (miała jednakowe klipsy po obu stronach). Całe zakupy pochłonęły nam 20 minut. Potem mozolnie ruszyliśmy pod górę kierując się wskazaniami GPSa. 40 minut wspinaliśmy się asfaltem, potem niemalże 2,5 godziny leśnymi drogami, pod koniec trafiając również na drogę krzyżową. Cały ten podjazd w strugach deszczu mocno nas wykończył, ale jak mawiają Póki walczysz, jesteś zwycięzcą. Na Rysiance zameldowaliśmy się o 9:30. Marcin, Fabian i Wojtek przywitali nas entuzjastycznie. Czekali na nas, bo cały sztab organizacyjny, w sensie opracowujących trasy znajdował się w grupie pościgowej. Usiedliśmy razem przy stole zamówiliśmy coś ciepłego do jedzenia i picia, wyciągnęliśmy mapy i rozpoczęliśmy dyskusję co dalej. Zaczęliśmy od podzielenia się mapami, bo nasza grupa dysponowała tylko trackiem GPS. Potem ustaliliśmy że zgodnie z planem jedziemy dalej na Halę Miziową i zjeżdżamy do Korbielowa. Tu kończył się nasz pierwotny plan. Z uwagi na pogodę i brak pomysłów jak terenem ominąć Babią Górę zdecydowaliśmy, że następnie przytniemy przez Słowację do Zubrzycy Górnej i tam poszukamy noclegu lub pojedziemy dalej. Ten etap miał być krótszy, tak aby dać sobie odpocząć i wyrównać siły.
Tymczasem za oknami schroniska rozpętała się jeszcze większa ulewa. Głodni jazdy Kryniczanie doszli do wniosku że jest im obojętne jak bardzo zmokną i że jadą od razu, a następnym punktem spotkania będzie Hala Miziowa. My postanowiliśmy jeszcze trochę się dosuszyć. I tak się rozłożyliśmy po tym ciepłym posiłku że usnęliśmy na ławach w jadalni. Cóż naturalna reakcja obronna organizmu. W każdym razie gdy się obudziliśmy, byliśmy gotowi jechać dalej, dodatkowo akurat trochę przestało padać. W sumie w schronisku spędziliśmy 2 h, teraz czekał na nas bardzo przyjemy odcinek grzbietami górskimi. Niby wciąż był to podjazd, ale już nie tak ostry i jakoś tak lepiej nam się jechało. Na Hali Miziowej byliśmy po godzinie i dwudziestu minutach jazdy, co jeszcze podbudowało nasz optymizm. Szkoda tylko, że akurat przechodziła wtedy chmura i nie mieliśmy szansy podziwiać żadnych widoków.
Jeśli chodzi o 3 osobową ucieczkę, to oczywiście była już na kolejnym odcinku. Tym razem wyszło nam to na zdrowie, bo odradzili nam zdecydowanie, planowaną trasę zjazdu czerwonym szlakiem do granicy. Była ona ponoć praktycznie nie przejezdna i zamiast ekscytującego długiego zjazdu, czekała tam walka o przetrwanie przy sprowadzaniu rowerów. Nie mieliśmy ochoty sprawdzać jak jest naprawdę i wybraliśmy inną drogę, jednak z uwagi na naprawdę gęstą mgłę nie byliśmy w stanie odnaleźć szlaku i ostatecznie, korzystając ze wskazówek Sary zjechaliśmy stokiem narciarskim. Był to chyba mój największy zawód w czasie tego wyjazdu, ale naprawdę nie widzieliśmy żadnej innej opcji. Pomimo drobnej wpadki nawigacyjnej po zjechaniu ze stoku, szybko znaleźliśmy się w Korbielowie, gdzie postanowiliśmy zrobić sobie przerwę obiadową. Gdy my zamawialiśmy pizzę, Kryniczanie nadal walczyli na zjeździe. Cieszyliśmy się że mamy szansę nadrobić stracony dystans.
Pizza i ciepła herbata z cytryną nastawiły nas pozytywnie przed kolejnym odcinkiem trasy, który miał prowadzić przez kompletne odludzie południowego podnóża Babiej Góry. W sporych fragmentach znaliśmy z Azarem tą trasę z naszego ataku na Małą Babią. Zasadniczo uważaliśmy, że będzie to dość łatwy i w miarę płaski odcinek. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę stopnia naszego zmęczenia i tego że Korbielów był najniższym punktem tej trasy. Pokonanie tych 28km zajęło nam przeszło 3 godziny. Dodatkowo nasi Kryniccy koledzy, którzy oczywiście do Zubrzycy dotarli sporo przed nami, nie byli w stanie znaleźć tam noclegu!!! Pojechali więc dalej do Spytkowic.
Tymczasem, my wiedząc już, że znów nie będziemy nocować razem i że w Zubrzycy nie ma noclegów (w co jakoś trudno było nam uwierzyć), postanowiliśmy że nie będziemy już ich gonić tylko wdrapiemy się na Krowiarki i poszukamy noclegu w Zawoi. Gdy w końcu dotarliśmy do Zubrzycy, minęliśmy co najmniej dwa szyldy Noclegi, ale nie miało to już żadnego znaczenia. Rozpoczęliśmy wspinaczkę na Krowiarki, najwyższą przełęcz w tej części Polski. W tym czasie ekipa Krynicka próbowała znaleźć nocleg w Spytkowicach, bez rezultatu. Kolejną miejscowością na którą ruszyli była Rabka.
My kontynuowaliśmy naszą mozolną wspinaczkę. Abdul i Azar mieli więcej sił, więc ustaliliśmy że pojadą swoim tempem i poszukają noclegu. Ja z Sarą mieliliśmy powoli na naszych młyneczkach. Całe szczęście okazało się że od strony Zubrzycy podjazd na Krowiarki jest dość łagodny 3-7%, dodatkowo zauważyliśmy że na słupkach przydrożnych podawana jest odległość do początku drogi na przełęczy. Znaliśmy też wysokość z GPS i jakoś tak nam się nie najgorzej jechało. Co prawda kilkaset metrów przed przełęczą mój Garmin po 13,5 godzinach pracy wyłączył się przez rozładowanie baterii (nominalnie ma starczać na 12h) ale my już praktycznie byliśmy na miejscu. Zjazd z Krowiarek to była czysta przyjemność. Gdy zaparkowaliśmy na kolejnym noclegu, szybko się wykąpaliśmy i udali na kolację do Zbójnickiej Karczmy, gdzie oczywiście ustaliliśmy trasę na kolejny dzień. W tym czasie nasi koledzy szukali noclegu w Rabce.
Dzień 4 – Jedni na Kraków, drudzy na Krynicę
Czwarty dzień był ostatnim jaki zaplanowaliśmy na pierwszą edycję WarkCarpatii. Czekał nas więc powrót do domu, chłopaki musieli dotrzeć do Krakowa, ja dodatkowo do Cieszyna. Z ekipy, która poprzedni dzień skończyła w Rabce, dwóch twardzieli zawzięcie zmierzało do Krynicy, a Marcin również chciał skończyć w Krakowie. Marcin niestety nie miał wyjścia i musiał sam wracać do Krakowa, wykazał się przy tym hartem ducha i wrócił na rowerze. Nie ominęły go tego dnia problemy techniczne, ale ostatecznie swój pierwszy wyjazd ze szprychami uznał za udany i postanowił jeździć z nami dalej. Wojtek z Fabianem ruszyli dalej na wschód przez Pasmo Turbacza, a następnie Lubania czym ostatecznie udowodnili nam, że w przeciwieństwie do reszty ekipy byli kondycyjnie bardzo dobrze przygotowani do tak długiego wyjazdu. Ostatecznie dzień później dotarli do Krynicy, która od samego początku była ich celem.
Dla naszej czwórki, na pożegnanie gór zaproponowałem, aby do Suchej Beskidzkiej pojechać przez Przysłop. Okazało się to w sam raz na nasze możliwości, troszkę nas zmęczyło, ale było trochę ciekawego zjazdu po lesie, który momentami naprawdę był stromy i trudny. W Suchej ja wsiadłem w pociąg do Krakowa, a chłopaki dzielnie ruszyli dalej przez Przełęcz Sanguszki do Sułkowic i dalej dobrze znaną nam trasą przez Krzywaczkę, Radziszów i Skawinę do Krakowa.
Podsummowanie
WarkCarpatia oczywiście została wybrana najlepszym wyjazdem roku, a jej kontynuacja jest jedną z najważniejszych rzeczy jakie planujemy na kolejne sezony, bo tak naprawdę co może być lepszego od kilku dni obcowania z naturą w gronie najlepszych kumpli.
Miłe bardzo wspomnienia :) Świętnie się czytało. Dobrze, że za niedługo kontynuacja :)
Dodaj komentarz:
Najbliższe wyjazdy
Aktualnie nie mamy zaplanowanego żadnego wyjazdu. Jeżeli chcesz możesz sam dodać propozycję wyjazdu. Poczujemy się zaproszeni :) Dodaj najbliższy wyjazd »