Data: 28.08.2005, niedziela

III Krakowski Maraton MTB

Trasa: XI edycja Intel Powerade BikeMaraton
Dystans: 68 km
Rowerzystów: 8
Gleb: 0
Gum: 0
Charakterystyka:
Wyścig / Maraton
Realcja Miszcza Komina

dystans PRO (99 km)czas 5:48:17, 217 miejsce w open, 111 w kategorii M2



Nadejszła ta wiekopomna chwila, III Krakowski Maraton Rowerowy. Czekaliśmy na tą imprezę cały sezon, mieli wystartować oczywiście wszyscy, ale było jak było. Pablos poza Krakowem, Abdul kontuzjowany, Buli problemy techniczne i zostały nam tylko trzy osoby. A aby zaistnieć w klasyfikacji drużynowej potrzebowaliśmy jeszcze jednego zawodnika. W ostatniej chwili, mimo problemów z odzieżą (patrz „Bardzo (d)efektowny wyjazd”) zdecydował się wystartować nasz super rezerwowy Kuba Lortz vel Lorzu. Mogliśmy zatem rywalizować z naszymi przyjaciółmi z X-free.pl Team, którym zapowiedzieliśmy że skopiemy im tyłki:).


Rano zebraliśmy się jak zawsze pod mostem, miało być półtorej godziny przed startem, ale MC oczywiście nie nerwowo spóźnił się ponad 20minut... Azari przyjechał z bratem, który pełnił rolę kamerzysty i reprezentował nas na najkrótszym dystansie Hobby (35km) oraz z Anią, która była dobrym duszkiem naszej ekipy:) Na zbiórkę przyszedł też Abdul, z bardzo istotną śrubką dla Kuby. Byli także Wojtek i Usiu z X-free.pl. Razem tą kawalkadą udaliśmy się na Błonia, gdzie było znacznie więcej rowerzystów niż w inne dni roku, to utwierdziło nas w przekonaniu, że dobrze trafiliśmy. Zapowiadała się wspaniała walka, dodatkowo sprzyjała pogoda, słońce skrywało swe palące promienie za coraz szczelniejszą warstwą chmur. Na pozycjach ustawiliśmy się 40 min przed planowanym startem, nie był to sam przód ale za nami było znacznie więcej osób niż przed nami. Pozostały czas spędziliśmy na omawianiu taktyki i trasy, sprzęt był sprawdzony i lepiej działać chyba już nie mógł.
Z każdą chwilą przybliżającą nas do startu rosło napięcie, najlepiej było to widać na pulsometrach;), ale i ja czułem coraz szybszy puls, w końcu po pamiątkowym zdjęciu zaczęło się odliczanie i poszła... czołówka, zanim my ruszyliśmy minęło jak zwykle jeszcze kilkadziesiąt sekund, potem trochę zabawy w hulajnogę i w końcu zrobiło się tyle miejsca że można było jechać. Ja tradycyjnie wyrwałem się do przodu, na nieprzyjemnej technicznie murawie Błoń miałem przewagę nad chłopakami, przegoniłem nawet Mikołaja Menke, ale wiedziałem, że on i tak mnie wyprzedzi tyle ze na jakimś podjeździe:) Peleton uporczywie szukał wygodniejszej drogi i 200 metrów przed wyjazdem z Błoń wiele osób odbiło na udeptaną ścieżkę biegnącą wzdłuż głównej trasy. Ja się do nich przyłączyłem, wpadając na asfalt usłyszałem okrzyk dopingującego Abdula, w tym pędzie nie udało mi się go dojrzeć, ale dałem znać ręką, że słyszałem. Na prostej wzdłuż Rudawy doszedł mnie i wyprzedził Usiu, ja starałem się jednak utrzymać swoje tempo, wszak miałem przed sobą 100km. Zaraz przed podjazdem do ZOO dogonił mnie Azar, kawałek jechaliśmy razem, na początku bruku wyprzedził nas Mikołaj, potem Azar też przyspieszył, ale dogonił mnie Wojtek, z którym też chwilkę jechałem. Ostatecznie i on mnie wyprzedził. Ja nie byłem jeszcze rozgrzany i jechałem niezbyt szybko, naokoło wszyscy mnie wyprzedzali, ale wiedziałem, że mam jeszcze wystarczająco dużo czasu żeby się rozkręcić. A że jak to bywa po każdym podjeździe przychodzi zjazd, który mi znacznie bardziej pasuje, cześć strat odrobiłem od razu. Przy wyjeździe z lasku pod szlabanem zrobił się korek bo był jakiś wypadek, sądząc po komentarzach, dość ostry, nie wiem, korzystając z korka wyprzedziłem jeszcze kilka osób, potem rura asfaltem w dół szybkie hamowanie przed ścinaniem zakrętu i już jesteśmy na polnych drogach do Olszanicy. Nie było wygodnie, kilka dużych kałuż zrobiło spore zamieszanie, ale oprócz nich było sucho, więc peleton wznosił chmury kurzu. Na wysokości pasa Balic, jak zawsze była lotnicza atrakcja, podchodzący do lądowania Boeing 737, w tamtym miejscu na zjeździe niestety ciężko było kogoś wyprzedzić, cały czas jechaliśmy zwartą grupą. Potem kawałek po lesie i asfalt w dół do Szczyglic. Tutaj na zakręcie stał Jarek z Cyclocentrum, pozdrawiający wszystkich dzwonkiem. Poznał mnie, w locie wymieniliśmy pozdrowienia i z jeszcze większym zapałem pognałem dalej.

Na Balickiej zrobił się już spory korek, okrzyk z piątkowej masy cisnął się na usta: Miasto dla rowerów, nie dla samochodów!!! Zaraz potem był podjazd do pierwszego bufetu, tak jak pod ZOO nie forsowałem się zbytnio, ale już tyle osób mnie nie wyprzedzało. Na asfalcie koło ogródków działkowych, zrobiło się za mną małe zamieszanie, chwilę później wyprzedził mnie .....tandem!!! Taaa na maratonach ciekawostek nigdy dosyć, załoga w barwach KTM Bikershop zdecydowanie wyróżniała się w peletonie. Dojeżdżając do bufetu zobaczyłem Wojtka, który usiłował się wydostać tłumu bikerów. Ja pierwszy bufet i tak omijałem z założenia. Zaraz dogoniłem Wojtka i jechaliśmy kawałek razem. Na zjeździe, fakt nie najłatwiejszym, zrobił się kolejny korek. Wojtek w końcu nie wytrzymał i poszedł prawą stroną miedzy ścieżka i krzakami, ja oczywiście pognałem za nim, myśląc czemu ja na to nie wpadłem pierwszy. W zasadzie poboczem jechało się wygodniej niż ścieżką, mimo to wyprzedzani byli pod wrażeniem i mówili o nas jak o downhillowcach:) Zaraz dalej podczas wyprzedzania, miałem przykry incydent, krzyczę gościowi prawa, a on zamiast trzymać się swojej części drogi wjeżdża mi pod koła!!! W odpowiedzi na moje żale usłyszałem, że nie jadę sam!! Heh taki nie potrzebny zgrzyt. Cóż jedziemy dalej, na podjazdach po leśnych ścieżkach nie wszyscy dają radę, któż ma pretensje do ekipy na tandemie, coraz więcej osób podprowadza. Ja starym sprawdzonym sposobem jadę dalej uprzejmie prosząc o drogę, Wojtka ostatecznie zostawiam za sobą. Przyłącza się za to do mnie bardzo sympatyczny chłopak, w koszulce Bic (o ile dobrze pamiętam), przemierzamy razem odcinek prowadzący ścieżkami Lasu Zabierzowskiego, na asfalcie proponuje mi że pociągnie mnie na kole, dzięki temu wyprzedamy trochę osób. Przychodzi w końcu czas chwili prawdy, czyli zjazd do Kochanowa, udaje mi się go przejechać, a jadą w zasadzie wszyscy, chyba tym razem nikogo nie wyprzedam. Organizatorzy pomyśleli i przy tym najniebezpieczniejszym fragmencie dyżuruje ratownik – Brawo!! Na podjeździe do Kleszczowa znów otrzymuję propozycję podwiezienia, jednak rezygnuję niechętnie z tej propozycji i miłego towarzystwa. Nie czuje się na siłach by atakować na tym asfaltowym podjeździe. Większość tak jak i ja podjeżdża spokojnie, zyskuję tu nowego towarzysza, tak na oko z M4. Jest z północy Polski, zazwyczaj startuje w zawodach typu adwenture, dla niego to pierwszy maraton. Jedzie nam się i rozmawia bardzo dobrze, sielankę przerywa jednak zjazd do Nielepic, który pragnę wykorzystać do poprawienia lokaty. Z tąd już tylko trochę pod górę i drugi bufet


Tym razem się zatrzymuję, wypijam kubek „Powera”, na butelki nie rozdają, mimo że niektórzy nalegają, zjadam banana trochę ciasteczek, pakuje kieszenie prowiantem i jadę dalej. Teraz moja najmilsza i najulubieńsza część trasy, 6 kilometrów technicznych leśnych ścieżek. Na podjazdach jadę tam gdzie inni podchodzą, na zjazdach doganiam innych, przy podchodzeniu wybieram własne drogi, ktoś rzuca hasłem: widać że miejscowy!! Ja na to z uśmiechem, że się zgadza. Zawsze przy okazji połykam kilka osób, na stromym podjeździe w Wąwozie Półrzeczki (górna część Dol. Mnikowskiej) podjeżdżam jako jedyny, wyprzedzam znów kilka osób, jedna z nich, cicho, ledwie łapiąc oddech, wydusza: Brawo, Brawo!!! Daje mi to dużo pokrzepienia i satysfakcji, bo sam straciłem tu sporo sił. Oddech uspokaja mi się dopiero po kilkuset metrach, ale tu już czeka kolejny zjazd i dający ochłodę pęd powietrza. Krótki podjazd dla urozmaicenia i ostry asfaltowy zjazd do Chrosnej, gdzie rozpędzam się do 60km/h i wyprzedzam trzy osoby, ostatnią ścinając ostry zakręt w lewo. Teraz już w zasadzie luźno aż do bufetu, przed Aleksandrowicami mam już nowego kompana, z którym będę się ścigał aż do mety. Z Jarkiem jechało mi się bardzo dobrze, dojechaliśmy razem prawie pod sam bufet, prawie bo go oczywiście odstawiłem na zjazdach przed tym bufetem. Jednak wcale nie chciałem mu uciec, chciałem po prostu dobrze zjeść:)


Po krzepiącej dawce pomarańczy miałem do wyboru powrót na metę lub drugą pętlę, bez wahania skierowałem się w stronę mat rejestrujących zawodników wjeżdżających na długi dystans. W chwili, gdy aparatura potwierdziła mój przejazd nawiedziły mnie destrukcyjne myśli. Oto powróciłem na 20kilometr trasy tyle, że znacznie bardziej zmęczony!! Takie miałem wrażenie, trochę mnie przygniotła świadomość tego ile mam do przejechania. Tak przejawił się mój kryzys, mimo że teraz jechało się przyjemniej, bo wśród elity, najtwardszych z braci rowerowej. Miejsca było znacznie więcej, cisza i spokój. Powoli wracała mi przyjemność z jazdy wiedziałem, że mam nie całe 15 km do kolejnego bufetu, a po drodze jeszcze przetrzeźwieje na zjeździe do Kochanowa. I w końcu dotarłem do rzeczonego zjazdu, ruszyłem w dół z przyjemnością luźniej niż poprzednim trzymając klamki hamulców. Było miejsce żeby rozwinąć skrzydła, nawet udało mi się kogoś wyprzedzić, jednak zaraz przed końcem zjazdu usłyszałem złowrogi syk, mina zrzedła mi od razu, zatrzymałem się i .... przestało, przyjrzałem się kołom, wszystko było ok, tylko obręcz była gorąca jak pieron!!! Odetchnąłem z ulgą, że nie muszę zmieniać dętki. Niestety wyprzedziło mnie wtedy 2 bikerów, ale coż ruszyłem dalej. Na dole zjazdu stała grupka rozradowanych dzieci krzycząca do wszystkich: Zwolnij szkoda życia!!! Uśmiechnąłem się do nich szeroko, gdyż hasło idealnie pasowało do tego miejsca, gdzie nie jeden rowerzysta zaliczył bliski kontakt z Matką Ziemią, W odpowiedzi usłyszałem jeszcze: Ładnie się pan uśmiecha! rzuciłem za siebie głośne Dziękuję i w znacznie lepszym nastroju pojechałem dalej. Gdy tylko pokonałem nie zbyt pasujący mi podjazd do Kleszczowa, ruszyłem naprzód i zacząłem wyprzedzać. Było parę technicznych miejsc gdzie mogłem się pokazać, zaraz przed bufetem dogoniłem Jarka, który zagapił się i nie zmieścił w zakręcie. Na bufecie w miarę sprawnie uzupełniłem zapas ciastek i pognałem dalej. Jarek znów był krócej na bufecie, ale na techniczna część trasy, dająca mi tak wiele radości zmyła ze mnie wszelkie ślady kryzysu. W Wąwozie Półrzeczki znów nie miałem sobie równych, wyprzedziłem na tym trudnym podjeździe całą grupę, dołując nie jednego. Tym razem słowa dopingu usłyszałem od Jarka. Przewaga, jaką osiągnąłem na tym podjeździe wzmocniła mnie bardzo i gdy tylko złapałem oddech ruszyłem dalej, zostało już niecałe 30km do mety, jechało mi się świetnie. Osłabłem nieco na podjazdach w okolicy Burowa, ale gdy już wjechałem do lasu wiedziałem, że czekają mnie raczej zjazdy, na których nadrabiam nie marnując sił. W końcu pojawił się ostatni bufet, nie było na nim prawie nikogo, obsługa była zajęta swoimi sprawami, nie tak jak na Esce gdzie pare osób czekało na zawodników z kubkami izotonika tak aby nie musieli się zatrzymywać.. cóż, zatem przez bufet przemknąłem niczym InterCity przez podrzędną stację, rzucając się na najpiękniejszy chyba zjazd biegnący wąwozem, ah cudownie było trak pędzić!!! Niestety wszystko, co dobre szybko się kończy teraz czekał mnie kawałek asfaltu i nijakiej niewygodnej polnej drogi. Jednak jeszcze na asfalcie zatrzymałem się by poratować dętką bikera w potrzebie, biedak przebił ponoć już dwie:/ W zasadzie po każdym zjeździe od początku trasy mijałem ludzi zmieniających dętki, był jeszcze jeden, który przebił wszystkich. Omijając go doszły mnie jakieś niewyraźne, niepokojące dźwięki. Szybka kontrola optyczna roweru nie wykazała uszkodzeń, ani przedmiotów obcych, okazało się że koleś miał radio!!:D Koleś, który jechał za mną też miał podobną reakcję.
Po wypełnieniu zasad fair play pojechałem dalej, przeciąłem Balicką, człowiek się kimś ważnym może poczuć, gdy zatrzymują dla niego ruch:). Niestety pagórkowaty odcinek polną drogą uaktywnił u mnie ból pleców:/ i grupka, którą tak pięknie wyprzedziłem w Półrzeczce doścignęła mnie. No ale za to mogłem sobie pojechać z Jarkiem, nie spieszyliśmy się nadto, wiedzieliśmy oboje co jeszcze nasz czeka, gdyż on również jest z Krakowa, przygotowywaliśmy się na walkę z ZOO i Sikornikiem. Zaraz przed obserwatorium wyprzedziło nas 4 mastersów, chyba z M5, heh zazdroszczę zdrowia takim ludziom.. My jednak dalej zmagaliśmy się wspólnie, wyprzedzając raz po raz ostatnich zawodników z krótszego dystansu Amator. Gdy już byliśmy na wysokości ZOO, Jarek jechał przede mną i pomylił drogę, skręt z asfaltu był słabo oznaczony, ja trasę miałem opanowałem. Krzyknąłem mu tylko, że źle pojechał i depnąłem na pedały... do mety było już tylko 5km. Króciutki podjazd ścieżką a potem w dół fragmentem mojej ulubionej trasy, tu nikt nie ma prawa mnie wyprzedzić, tu wyprzedzam tylko ja! Na dolnej części zjazdu jechałem za kimś naprawdę dobrym, na jednym zakręcie naprawdę mi zaimponował, chyba to był też Krakus. Nie ważne teraz ostatni podjazd Biała Droga, miałem solidny rozpęd więc spory kawałek wjechałem na środku potem jednak doszedłem do wniosku że przy 25% nachylenia młynek będzie odpowiedniejszy, bo i tak wyprzedzałem wszystkich. Starałem się nie zarżnąć i jechać jak najmocniej, w końcu dotarłem do miejsca gdzie grawitacja pomagała mi rozpędzić rower. Chwilę musiałem od sapnąć a potem rzuciłem się w dół na trawersie wyprzedziłem jedną albo dwie osoby, potem na nawrocie dwie i rura w dół, zakręt, redukcja, krótki podjazd obok skały i w zasadzie prosta ścieżka przez las w końcu skręt w lewo i zjazd do Królowej Jadwigi. Pędzę ze 40 czy może 50 a tu, co? Oczywiście pies wyskakuje na drogę, no zagotowałem, trochę przyhamowałem, bo nie wiedziałem co ta menda zrobi, wyrzucając przy okazji taką wiązankę która wymalowała niekłamane przerażenie u harcerzy obstawiających ten kawałek trasy. Na szczęście obeszło się bez przykrych zdarzeń. Pozostało tylko na blacie kręcić, co sił w nogach do mety. Nie pamiętam już czy kogoś jeszcze wyprzedziłem, skupiłem się na walce psychicznej z mięśniami, które zdecydowanie miały już dość. Przeskoczyłem przez mostek nad Rudawą, za chwilę po raz ostatni zatrzymano dla mnie ruch (no normalnie jak dla Prezydenta) i wskoczyłem na ten okropny finisz po murawie Błoń, nie poddałem się, dalej jechałem na blacie, w końcu dotarłem na ogrodzony dojazd do mety i usłyszałem doping mojego teamu, który poniósł mnie do samego końca.


Ostatecznie wg licznika przejechałem 99.04km w czasie 5:40:42, co daje średnia17,4km/h. Pokonanie tej trasy dało mi dużo satysfakcji, tak jak i osiągnięty wynik. Mam nadzieję ze w przyszłym roku będę się mógł solidnie przygotować i poprawie ten rezultat. Generalnie cała Grupa Warczące Szprychy pojechała doskonale jak na miarę swoich możliwości, a Azar wygrał u mnie piwo, gdyż poprawił mój zeszłoroczny czas o 3min.



Relacja Pawła Idzi

dystans HOBBY (35km) czas 1:59:04, 96 miejsce open, 56 w kat. M3

To był mój pierwszy start w czymś co nazywa się maratonem. Zdecydowałem
się na krótki dystans Hobby, głównie z powodu kasy i roweru, który
jednak nadaje się bardziej do miasta niż w góry (np. świetnie daje sobie
radę z worzeniem rolek z tapetami). Może kiedyś coś lepszego pojawi się
na horyzoncie... a póki co moja maszyna spisała się i tak nieźle. Nie
było żadnej awarii, a wyregulowane przez mojego brata biegi zmieniały
się jak marzenie:). Na początku trasy można było posprintować, co było
całkiem miłe. Później podjazdy, zjazdy, się trochę pomęczyłem. Kiedy już
bardziej wymiękałem, nagle, w samym środku dystansu pojawił się bufet!
Ciasteczka było bardzo dobre, a najlepsze - moje ulubione pomarańcze
skrojone w bardzo przystępny dla ludzkiej paszczy sposób:). Dalej
jechało mi się już znacznie lepiej i w 3/4 dystansu zastanawiałem się
nad tym czy będą jeszcze jakieś podjazdy czy nie... Wyszło na to, że nie
i jazda była naprawdę inna, można powiedzieć rzeczywiście hobbystyczna
niż w pierwszej części, szkoda, że wcześniej nie znałem dokładniej
trasy. Na koniec niestety nie było zbyt miło, bo na ostatniej prostej
pojawiła się ponownie werrrtepowska błońska trawa, która jest naprawdę
wkurzająca na maksa. Jeszcze na starcie to luz, ale na mecie bardzo
zniechęca do wydobycia ostatnich sił.
Co do samej imprezy i jej mety to trzeba postawić duży minus dla
organizatorów z powodu braku wyników na bieżąco wyświetlanych na mecie
(czas i miejsce). Mając do dyspozycji system z chipami i firmę Intel
jako sponsora jest to conajmniej dziwne.
Zostawiając komputery i wracając do szprych - było to ciekawe
doświadczenie sprawdzenia swoich sił i pozytywne zaskoczenie co do tego
jak szybko trzeba i można zmieniać biegi:).





Na dystansie AMATOR (67,5 km) kolejność była następująca:



Usiu (x-free.pl team)3:25:55, 150 open; 87 wM2
Lorzu 3:33:24, 207 open; 120 M2

Azar 3:35:36, 219 open; 128 M2

Wojtek(x-free team) 3:52:59, 347 open; 196 M2

MC 3:53:13, 350 open, 198 M2


Autor relacji:

miszczu komin

login nr m-ce open m-ce kat. czas rating open rating
paweł
M2
5199 96 / 161 51 01:59:04 67,553% 67,833%

* rating - czas zwycięzcy kategorii / czas zawodnika
** rating open - czas zwycięzcy wyścigu / czas zawodnika


login nr m-ce open m-ce kat. czas rating open rating
lorzu
M2
2687 207 / 810 120 / 380 03:33:24 71,704% 71,704%
azari
M2
3016 219 / 810 128 / 380 03:35:36 70,972% 70,972%
wojtek_bleble
M2
481 347 / 810 196 / 380 03:52:59 65,677% 65,677%
mc
M2
3058 350 / 810 198 / 380 03:53:13 65,611% 65,611%

* rating - czas zwycięzcy kategorii / czas zawodnika
** rating open - czas zwycięzcy wyścigu / czas zawodnika


login nr m-ce open m-ce kat. czas rating open rating
miszczu komin
M2
3057 217 / 317 111 / 152 05:48:17 68,847% 68,847%

* rating - czas zwycięzcy kategorii / czas zawodnika
** rating open - czas zwycięzcy wyścigu / czas zawodnika



Uczestnicy:

wojtek_bleble
Wojciech Łazowski
?
witek
Witold
usiu
Łukasz Wójcik
paweł
Paweł Idzi
lorzu
Kuba Lortz
miszczu komin
Przemek Mrozek
mc
Michał
azari
Piotr Idzi

Zdjęcia:

Tagi:

Maraton Krakowski

Komentarze:

brak

Dodaj komentarz: