Data: 6.06.2020, sobota

Dzień Dziecka 2020 albo 4000 up

Ten wyjazd znalazł się na 5. miejscu w rankingu najlepszych wyjazdów w sezonie 2020

Mapa Dzień Dziecka 2020 albo 4000 up Trasa: Most Grunwaldzki - ZOO - Bielany - Kolna - Skawina - Buków - Radziszów - Izdebnik - Lanckorona - Skawinki - Palcza - Bieńkówka - Maków Podh. - Grzechynia - Zawoja - Przeł. Krowiarki - Sidzina - Bystra Podh. - Jordanów - Tokarnia - Lubień - Kasinka Mała - Węglówka - Kobielnik - Lipnik - Łęki - Kornatka - Dobczyce - Gorzków - Świątniki Górne - Swoszowice
Dystans: 230 km
Przewyższenia: 3800 m
Rowerzystów: 4
Gleb: 0
Gum: 5
Charakterystyka:
Wyjazd szosowy
Dzień Dziecka 2020 albo 4000m up (a wyszło 3800) albo 4 gumy w jednej oponie (a w sumie 5 gum i jedna szprycha) albo 4 jeźdźców (+ 1 motocyklista)

Zacznijmy od tego, że nikt nie jest zawsze normalny, co najwyżej nie jest przetestowany. W sobotę testowaliśmy się sami i 1/3 oblała. Tj. ta część składu, która pojechała.

Zaczęło w się wybuchowo, bo na miejscu zbiórki na kawałku szkła pękła z ogromnym hukiem i dętka i opona. Dętka to nawet dwa razy, bo przy zakładaniu przycięła się i trzeba zapas było łatać, bo pierwotna słusznie wylądowała w koszu. Należy tu nadmienić, że wymiana opon w gravelu na wąskich, głębokich obręczach to nie jest coś, co tygryski lubią najbardziej. Chyba, że tygryski są sado-masochistami, której to hipotezy nie możemy odrzucić. Za to chęć odrzucenia swojego udziału w tym szaleństwie u mnie zakwitła, no bo gdzie z dziurawą oponą. Znaj mocium Panie umiar.

W każdym razie z ponad 40 minutowym opóźnieniem ruszyliśmy po pustych drogach Cesarsko-Królewskiego Krakowa, by pierwsze piony zdobyć podjazdem pod ZOO. Później już prosto na Bielany i wzdłuż A4 przejazd na drugi brzeg Wisły. I tu wpadliśmy w pierwszą pułapkę zwolenników płaskiej ziemi bez podjazdów: brak możliwości przejazdu pod A4 w stronę Tyńca. W konsekwencji zamiast podjazdu pod Opactwo kręciliśmy po płaskim naokoło (zresztą był to 1 z 3 przypadków). Z Bukowa pomachała nam w oddali Babia Góra, jakby wiedziała, że będziemy u jej podnóża. Później doszło moje gapiostwo oraz brak kofeiny we krwi i kolejne kilkadziesiąt metrów podjazdu zmieniło się w krótki objazd w Radziszowie. W każdym razie żwawo mknęliśmy ku Lanckoronie testując nowe warianty, które dumnie prężyły się ku górze wywołując u niektórych radosne, staropolskie okrzyki. I w sumie szło nieźle, gdyby nie ostatnie 150m przed ryneczkiem, gdy znów obręcz tylniego koła zadźwięczała na kamiennym bruku – guma nr 3. Jedni do sklepu, inni do łyżek, łatek i łez.

Odpoczynek i mkniemy dalej. Wszak czeka nas kilka jeszcze sytych podjazdów. Jakoś dotarliśmy do Palczy, skąd przez Sanguszki do Harbutowic. Najpierw podjazd na Górę Harbutowską, który pozbawiał sił szybciej niż inflacja oszczędności w Wenezueli. Niektórzy walczyli o jakieś kredensy czy inne segmenty, inni o samą możliwość wyjazdu. Zwłaszcza, gdy na tylnim kole furkał samochód, który na wąskiej drodze nie miał jak wyprzedzić. Na górze fotki i zjazd w dół. A na dole w Bieńkówce boom – guma nr 4. Zabawa zaczęła tracić sens. Do Makowa 7km, więc Azar z Krzyśkiem pomknęli dalej poszukać sklepu rowerowego, a ja z Quinem spokojnie naklejaliśmy czwartą łatkę. A dla pewności jeszcze pęknięcie w oponie obkleiło się taśmą izolacyjną. Co ciekawe, nie wyczułem utraty przyczepności, ale też nie szalałem w dół.
I tak zaczęliśmy podjeżdżać na kolejną radosną górkę. Wąską, pełną samochodów, bo nawigacja lubi złośliwie tutaj sprawdzać granice wiary kierowców w dogmat nieomylności Google Maps (niechaj pierwszy rzuci GPSem, kto choć raz jej nie zaufał). W każdym razie, o ile podjazd mógł co najwyżej wzbudzić pieczenie mięśni, o tyle na zjazd do Makowa przypomniał mi wszystkie przekleństwa i wyznania wiary: drogowcy poprawiali ciągłość asfaltu i z rozmachem porozsypywali ostrokrawędziste kamyczki po całej szerokości drogi. Nic, tylko oczekiwać na gumę nr 5.

Niedoczekania. Udało się zjechać bez konieczności odkręcania koła. W międzyczasie grupa poszukiwawczo-ratownicza skołowała nową oponę i dętkę (też z opowieściami). Uratowany od powrotu pociągiem. Stary komplet szybko wylądował w najbliższym koszu, jakieś lody i Grzechynia czeka. Na szczęście był też tam i sklep, gdzie przysiedliśmy przy jednym piwie (na czterech) i drugim na później. To później było kilka minut, gdy będąc na fali wznoszącej dziurawienia przewróciłem puszkę na żwir. Ilość dziur w aluminium: dwie. Ilość osób zdziwionych: zero. Za to na kolejnym podjeździe dało się w dialogu usłyszeć tęskne wołanie za wyciętym lasem, gdy za zakrętem w pełnym słońcu objawił się on – kolejny podjazd. Za nim na szczęście był już tylko zjazd do Skawicy i spokojne pedałowanie do Zawoi.

W Zawoi nastąpiła zmiana lidera w kategorii bieżącego pechowca. Tym razem Azar złapał gumę. Tutaj już niemal bezwysiłkowo poszła wymiana i spokojnie zaczęliśmy się piąć na Krowiarki. Spokój i kontemplację natury i procentów podjazdu zakłócił nam czarny Don Kichot na stalowym rumaku w osobie Tomka. Postanowił on przejechać naszą malowniczą trasę korzystając z uroków silnika spalinowego. W każdym razie grzecznie na Krowiarkach poczekał na nas, a i my tam grzecznie tischnerowską nicość spożyli. Tylko jakoś oba GPSy zgodnie zaczęły wskazywać dziwnie za małe wartości w stosunku do wyliczeń z mapy.

Pogadali, jak to mówią „zorką pięć zrobili zdjęć sześć” i pomknęli dalej na Zubrzycę, Sidzinę i Osielec w poszukiwaniu miejsca na obiad. Po przekroczeniu DK28 i naradą nad pizzerią, dostaliśmy informację od naszej wysuniętej szpicy, że dalsza droga jest nieprzejezdna, bo się osunęła. Cóż, kolejny objazd, tym razem przez Jordanów i ponad 100m podjazdu nie zostanie dodanych. Tomka puściliśmy przodem, by poszukał jakieś pizzerii, a my spokojnie kręcili swoje. W Jordanowie spokojnie zjedliśmy obiad, uzupełnili wodę i generalnie bardziej po płaskim niż pod górę pomknęli przez Łętownię, Tokarnie i Krzczonów do Pcimia, Lubnia i Kasinki Małej.

Zacny i słuszny pomysł przepalanki w Mszanej u teścia Quina niestety upadł z powodu braku czasu. Za to wyrosły nam trzy siostrzane podjazdy: na przełęcz Jaworzyce (Węglówka), Kobielnik i łagodniejszy nad Lipnikiem. Dość powiedzieć, że czułem jak żołnierz w „Reducie Ordona”, którego „ręka w ładownicy długo i głęboko szukała, nie znalazła - i żołnierz pobladnął, nie znalazłszy ładunku, już bronią nie władnął.” Tak i ja szukałem lżejszych przerzutek, by jakoś zmóc podjazd, a manetka mówiła „dość”. Na szczęście krótkie zatrzymanie na uspokojenie oddechu pozwalało kontynuować jazdę.

W Lipniku Krzysiek pomknął już do Myślenic, a Azar powiększył bilans pękniętych rzeczy o szprychę. I tak rozważnie i nieromantycznie w trójkę pognaliśmy w stronę Kornatki i Dobczyc. Tam z kolei pożegnaliśmy się z Azarem, który pomknął na skróty do domu. A mi i Quinowi pozostało kilka ostatnich górek w drodze przez Byszyce, Świątniki Górne i Swoszowice w towarzystwie zachodzącego słońca.

Oba GPSy na Klinach wskazały 3805-3820 m podjazdów. I było to o tyle przeklęte 200m, że mniej więcej tyle dwa dni wcześniej usunąłem z tracka, bo i tak wychodziło jakieś 4300m. Ale, że trafiły się trzy objazdy (Tyniec, Radziszów i Osielec) to brakło. Cóż, następnym razem. Tym razem może dla odmiany w góry...


Uczestnicy:

azari
Piotr Idzi
Gumy: 1
krzych
Krzysztof S
Maciek
Maciek D.
Gumy: 4
qiun
Sebastian Tekieli

Zdjęcia:

Tagi:

Skawina Buków Lanckorona Bieńkówka Maków Podhalański Grzechynia Zawoja Przełęcz Krowiarki Jordanów Lubień Węglówka Kobielnik Dzień Dziecka Kornatka Dobczyce Świątniki Górne Swoszowice

Komentarze:

miszczu komin
Przemek Mrozek
21:59 7.06.2020
Wykręciliście na tym wyjeździe 35000ny kilometr warczącej przygody;)

Dodaj komentarz: